Dziewczyny, które miał na myśli. Kazimierz Kyrcz

Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz


Скачать книгу
sufit wlewał się ocean słonecznych promieni, które jednak nie raziły. Najwyraźniej ten element dachu wykonano ze szkła o ograniczonej przezierności.

      – Rozgość się i poczekaj sekundkę – poprosiła, wskazując skórzaną kanapę.

      Zanim zdążyłem odpowiedzieć, wyszła. Usiadłem i zacząłem przyglądać się drzwiom, za którymi zniknęła. Były niczym innym jak wielką płytą z rzeźbionego szkła. Pokrywała je kolorowa emalia, która nadawała całości pozór wiru, wciągającego patrzącego w bezdenne głębiny. Kilka minut później za tym wirem pojawiła się jakaś istota. Nadnaturalnie wysmuklona, na poły ludzka, lecz w trudny do uchwycenia sposób odmienna. Kontury załamywały się i rozszczepiały w wygrawerowanych na powierzchni szkła ornamentach, to rosnąc, to znów malejąc. Postać zbliżała się ku mnie, by w następnym momencie odpłynąć miękko, niczym cofająca się fala. Wszystko odbywało się w kompletnej ciszy i ten brak dźwięków sprawiał, że jeszcze trudniej było mi uwierzyć w to, co widziałem.

      Zahipnotyzowany tym niezwykłym widowiskiem, zastygłem w bezruchu. Zupełnie jakby ogarnął mnie paraliż albo graniczące z katalepsją odrętwienie. Mogłem jedynie patrzeć. I robiłem to całym sobą.

      Kiedy drzwi wreszcie się uchyliły, ujrzałem anielicę w zwiewnej, niemal przezroczystej szacie. Długie białe włosy zakrywały jej twarz. Unosząc ją, jednocześnie rozłożyła podobne do husarskich skrzydła. Dopiero wtedy upewniłem się, że patrzę na Oliwię. Nachyliła się nade mną i dotknęła moich powiek, zamykając je pocałunkiem.

      Nic nie powiedziała, mimo to zrozumiałem, że chce, bym pozwolił jej na kolejną metamorfozę.

      Minęła chwila i usłyszałem cichy głos:

      – Patrz.

      Nie miała już na sobie niczego. Skrzydła leżały złożone u mych stóp niby całopalna ofiara. Ekstrakt bezsilności i piękna.

      Zsunąłem się z kanapy, opadając na kolana. Nie wiedziałem jak inaczej wyrazić podziw i wdzięczność za to, co mi dała. Bez słowa ominęła mnie i stanęła tuż za mną. Serce zamierało w piersi, płuca walczyły o każdy oddech. Coś musnęło mój kark tak delikatnie, że nie byłem pewien, czy rzeczywiście zostałem dotknięty. Może tylko śniłem?

      Zwinne palce i drobne piersi z twardymi jak kamyki sutkami, a potem… Tego wieczoru rozkochała mnie w sobie. W pulsującej ciemności swej pracowni szeptała mi do ucha słowa, których nie rozumiałem. Rozpoznałem francuski, język, który zawsze mnie fascynował. Jej oddech parzył moją skórę, sprawiając, że spiąłem się w radosnym oczekiwaniu tego, co miało nastąpić.

      Nie, nie kochaliśmy się.

      Mimo wszystko wciąż nie byłem w stanie.

      Zamiast tego ewakuowałem się do łazienki. Oliwia urządziła ją w dość ascetycznym stylu: pośrodku na małym podwyższeniu stała drewniana prostokątna wanna. Cieszyłem się, że nie muszę z niej korzystać, bo czułbym się jak w trumnie.

      Rozdział 11

      Przez dwie dekady pracy w policji Sebastian widział różne rzeczy: rozrzucone wzdłuż torów fragmenty ciał nieszczęśliwie zakochanych nastolatków i szczątki kobiety, która podczas dolewania gorącej wody do kąpieli dostała zawału, a potem przez tydzień gotowała się w wannie; niepełnosprawną dziewczynkę bitą pogrzebaczem przez macochę czy pedofila gwałcącego własne córki i okazującego zainteresowanie ich losem dopiero wtedy, gdy trafił za kratki. Długo by wyliczać. Był czas na uodpornienie się na skurwysyństwo świata, jednak śmierć Bereniki Tryńskiej wytrąciła go z równowagi.

      Może dlatego, że sam miał córkę, może z zupełnie innego powodu. Nieistotne. Tak się jakoś złożyło, że wyjaśnienie tej sprawy postawił sobie za punkt honoru.

      Nie, żeby poza nim i rodzicami tragicznie zmarłej, kogokolwiek to obchodziło. Dla naczelnika domniemane samobójstwo, jako nie należące do kategorii przestępstw podstawowych, nie miało większego znaczenia. Komendant pewnie nawet nie słyszał o tej nieszczęsnej dziewczynie.

      Siłą rzeczy Bednarski nie mógł liczyć na niczyją pomoc. Jesienna aura, do spółki z wyjątkowo w tym roku zjadliwym smogiem, sprawiła, że trzy osoby z wydziału rozchorowały się. Czwarta, Lidka, zaszła w ciążę, z marszu rzucając L4. Trudno się jej zresztą dziwić: atmosfera w komisariacie na Królewskiej nie sprzyjała relaksowi.

      Niedobitki, które pozostały na pokładzie, zostały dociążone na maksa. Dyżury wypadające co parę dni, obrabianie zatrzymywanych bandziorów, no i niekończący się przerób papierów… wszyscy ciągnęli na oparach.

      Chcąc nie chcąc, większość czynności w tej sprawie podkomisarz wykonał w czasie pozasłużbowym. Któregoś wieczoru pojechał do domu zmarłej, by za zgodą zrozpaczonych rodziców Bereniki przejrzeć zawartość jej laptopa, kontakty na Facebooku i historię rozmów. Kiedy indziej, w pierwszy od dawna wolny weekend, wybrał się na rekonesans w okolice, gdzie znaleziono zwłoki dziewczyny. Nic to nie dało. Nie znalazł absolutnie żadnego tropu.

      Zaproponował nadzorującemu sprawę prokuratorowi ściągnięcie billingów rozmów Tryńskiej, ale nie spotkał się ze zrozumieniem. Padło krótkie pytanie: „po co?”, na które niestety nie potrafił udzielić przekonującej odpowiedzi. Stwierdzenie, że coś mu w tym wszystkim śmierdzi, nie przeszło Bednarskiemu przez gardło. To nie były czasy Sherlocka Holmesa.

      Minął miesiąc dreptania w kółko. Wrażenie, że przeoczył coś ważnego, narastało. I wcale niczego nie ułatwiało. Podobnie jak kilkadziesiąt śledztw na biegu. Podobnie jak noce spędzone na zasypianiu, budzeniu się po dwóch czy trzech godzinach i nie zawsze udanych próbach ponownego zaśnięcia.

      Ciężko w takich warunkach wykazać się kreatywnością.

      Kiedy więc prokurator zadzwonił z żądaniem, żeby umorzył sprawę Bereniki, podkomisarz się wkurwił. Nie tyle na proroka, wszak jego też rozliczano z terminów. Na samego siebie.

      – Pracuję nad tym… Tryńscy są strasznie upierdliwi – skłamał. – Muszę trochę pobuzerować powietrze, żeby nie wysmażyli zażalenia.

      – Ile to panu zajmie?

      – Na pewno skończę przed Sylwestrem.

      – Dobra, niech będzie! Byle nie później, bo napiszę wytyk! – zagroził prorok, rozłączając się.

      – Wytyk-srytyk! – warknął Bednarski, odkładając słuchawkę z taką siłą, że spadła z widełek.

      W tym samym momencie drzwi uchyliły się i w progu stanął aspirant Nochal. Osobnik, jak się można domyślić, o wielkim nosie, notorycznie wtykający go w nie swoje sprawy.

      – Coś taki wkurwiony? – zagaił, węsząc aferę.

      – Znowu będę ojcem.

      – Poważnie? Przecież się rozwiodłeś.

      – Ojcem chrzestnym – uściślił podkomisarz.

      – Czyim?

      – Mafii pruszkowskiej.

      Nochal zmył się z naburmuszoną miną. Po jego wyjściu Sebastian siedział jeszcze przez kilka minut za biurkiem, wpatrując się w wiszący na ścianie kalendarz i widoczek przedstawiający naturalne pagórki i krągłości kobiecego ciała. Coś mu tu nie pasowało. Nie w widoczku, lecz w rozmowie z prokuratorem.

      Dziwne, że prorok dopytywał akurat o tę sprawę. Zwykle nie interesował się żadną przed upływem trzech miesięcy… O co w tym wszystkim chodzi?

      Nie miał bladego pojęcia.

      Rozdział 12

      Wiele


Скачать книгу