Dziewczyny, które miał na myśli. Kazimierz Kyrcz

Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz


Скачать книгу
najpierw zwracam uwagę na przechodzenie kolorów, a dopiero później rodzi się koncepcja wypełnienia tej przestrzeni obrazem.

      – Naprawdę chcę, żebyś mnie odwiedził, bez ściemniania. Aha, tak dla pamięci, zapisz mi numer konta, żebym mogła przelać ci zaliczkę.

      – Wyślę esem, okej?

      – Jasne. Cholera, jak tu gorąco – westchnęła, wachlując się wydrukowanym na kredowym papierze programem wystawy. – Wiesz, gdzie najchętniej bym się teraz teleportowała?

      – Gdzie?

      – Do Ice Hotelu.

      – Co to takiego?

      – Hotel w Szwecji, w całości zbudowany z lodu. Niezwykła rzecz!

      – Z pewnością – przytaknąłem. – Nocowałaś w nim kiedyś?

      – No tak, ze swoim eks.

      – I jak? Podobało ci się?

      – Nie do końca. Miejsce jak z bajki, towarzystwo beznadziejne… Ten gość to było nieporozumienie.

      Dwie czy trzy godziny później rozmowa zeszła na temat ostatniej z moich dziewczyn.

      – Uratowała mnie, a potem zostawiła – rozczulałem się nad sobą. Alkohol zrobił swoje. – Historia jakich wiele, nic ciekawego.

      – Czemu cię rzuciła? – Oliwia położyła mi dłoń na nadgarstku i ścisnęła lekko, jakby chciała przypomnieć, że jest tutaj ze mną i nigdzie się nie wybiera.

      – Przez seks – chlapnąłem bez zastanowienia.

      Szare oczy Oliwii stały się jeszcze większe niż zwykle. Tak wielkie, że zapragnąłem zanurzyć się w nich. Zanurzyć się i wytarzać jak w oceanie pyłu.

      – Seks?

      – Zgadza się. Po moim wypadku seks stał się dla mnie bardziej symbolem niż doznaniem zmysłowym. Ona…

      – Jakim wypadku?

      Opowiedziałem jej. Nie wydawała się zszokowana, zupełnie jakby kalectwo nie należało do kategorii rzeczy, którymi warto się przejmować.

      – Nie próbowałeś viagry czy czegoś takiego? – spytała tylko, wracając do głównego wątku rozmowy.

      – Przy moim pokiereszowanym mózgu? Wolałem nie ryzykować.

      – Racja. – Pokiwała głową. – Nie dało się jej tego wszystkiego wytłumaczyć?

      – Próbowałem.

      – Biedaku…

      – Nie jestem wcale biedny – obruszyłem się w nieco spóźnionym porywie męskiej dumy. – Jestem uszkodzony! – dokończyłem patetycznie, poniewczasie uświadamiając sobie, że powiedziałem zbyt wiele.

      Dopiłem jeszcze jeden, zdaje się setny, kieliszek wina. Moja ułomność po raz kolejny okazała się zaletą, bo pewnie gdybym czuł jego smak, zemdliłoby mnie już dawno.

      – Bardzo ci to przeszkadza?

      – Nie, przyzwyczaiłem się. – Żeby trochę się ocucić, palcem wskazującym i kciukiem ścisnąłem nasadę nosa. Daremnie. Westchnąłem ciężko. – Choć czasami czuję w sobie taką pustkę…

      – Uwierz mi, wszystko się ułoży. Nie istnieje pustka, której nie da się wypełnić.

      Nie uwierzyłem.

      Rozdział 8

      Pomimo stale pogarszających się warunków pracy, posada wykładowcy akademickiego nadal miała sporo zalet. Po odwaleniu pańszczyzny obowiązkowych dyżurów i znacznie ciekawszych wykładów, większość tygodnia dało się wykroić dla siebie, na realizację swoich pasji i marzeń.

      Akurat tego wieczoru Walczak zamierzał sfinalizować projekt związany z prostytutką udającą kosmetyczkę. Obserwował ją już wystarczająco długo, żeby poznać jej przyzwyczajenia i rytuały. Najużyteczniejszym z nich było to, że trzy razy w tygodniu ćwiczyła zumbę w studiu tańca na Długiej. Dziś akurat wypadał jeden z tych dni.

      Utykając lekko na prawą nogę, doszedł do skrzyżowania. Zerknął na zegarek. Do rozpoczęcia zajęć pozostało jeszcze prawie pół godziny, więc zamiast skręcić w Szlak, przeszedł przez jezdnię i ruszył w wyginającą się na podobieństwo „S” ulicę Oskara Kolberga.

      Trochę nadłoży drogi, przewietrzy się, skoncentruje i…

      – Hej, chłopaku!

      Chłopaku? Dawno nikt go tak nie nazywał. Nie, żeby to określenie sprawiło mu przykrość, czy żeby uważał je za obraźliwe. Wręcz przeciwnie – świadczyło o tym, że mimo czterdziestki na karku wciąż zachowywał młodzieńczą sylwetkę.

      Obrócił się w stronę mężczyzny, który go zaczepił. Gość był dużo młodszy od Michała. Stał w bramie i wcale nie wyglądał przyjacielsko. Obie jego strony flankowali koledzy. Wszyscy trzej łysi, odziani w czarne flyersy, dresy i trepy. No i owinięci wiślackimi szalikami. W innych okolicznościach pogratulowałby im tych szalików. Wszak w grudniu warto zadbać o ciepłotę ciała. Tylko czemu nie włożyli czapek? Rażąca niekonsekwencja… Gapili się na niego głęboko osadzonymi oczami. Albo tępi, albo naćpani, zawyrokował. Albo jedno i drugie.

      – W czym mogę panom pomóc?

      – Panom? – zarechotał ten po prawej od głównodowodzącego. – Wyskakuj z kasy, bo zabawimy się z tobą jak Szpikulec z dziwkami! I te twoje bryle wepchniemy ci do dupy!

      Przez chwilę zastanawiał się, czy na wszelki wypadek rzeczywiście nie ściągnąć okularów. Jednak uznał, że nie ma takiej potrzeby.

      – Dobrze, dobrze – przytaknął uspokajająco. – Zaraz, muszę znaleźć… portfel.

      Paski na dresach to coś jak linia boczna, przemknęło mu przez myśl. Zwykle pływanie w ławicy zwiększa bezpieczeństwo osobników. No właśnie: zwykle.

      Ściągnął z ramienia torbę i położył ją na murku oddzielającym chodnik od trawnika. Otworzył do połowy zamek błyskawiczny, tak żeby dresiarze nie mogli dojrzeć jej zawartości, po czym sięgnął do środka. Wymacał opuszkami palców najmniejszy z noży, ominął go i zacisnął dłoń na rączce średniego. Poczuł, że metal pulsuje delikatnie, sygnalizując gotowość do akcji.

      – Pośpiesz się, kulasie! Nie będziemy czekali do jutra! – warknął ten, który wcześniej nazwał go chłopakiem.

      Do jutra nie doczekacie – pomyślał, ale pozostawił tę uwagę dla siebie.

      – W waszych żyłach płynie jucha, a nie Wisła – wyszeptał wymyślony naprędce bon mot.

      – Co? Co tam mamroczesz?

      Zamiast odpowiedzieć, szybkim ruchem przesunął zamek do końca i złapał najdłuższy z noży. Zanim dresiarze zdążyli zareagować czymś więcej niż pełnym osłupienia spojrzeniem, doskoczył do nich i poderżnął gardło przywódcy. Jednocześnie wbił średni nóż w pierś jego prawoskrzydłowego.

      Trysnęła krew, co jak zwykle przypieczętowało przemianę Michała w Szpikulca. Wyszarpnął ostrze z trzewi szalikowca i oblizał. Smakowało poczuciem władzy i czymś nieuchwytnym, rozlewającym się po całym ciele przyjemnym ciepłem.

      Cmoknął z zadowoleniem.

      Ostatni z bandziorów nie zgrywał bohatera. Odepchnął osuwającego się na niego kumpla i kwicząc niby pędzona na rzeź świnia, pognał przed siebie.

      Szpikulec skrzywił się. Nie spodziewał się takiego braku solidarności w małej, bądź co bądź, ekipie. Upuścił największy


Скачать книгу