Dziewczyny, które miał na myśli. Kazimierz Kyrcz

Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz


Скачать книгу
na tym, by uświadomić jej, jak wielki błąd popełniła przepisując majątek na czworonogi. Co innego, gdyby kasa poszła na złote rybki… Niestety, było już za późno. Co się stało, to się nie odstanie.

      Zatrzymał się przed bramą ośrodka, dla uspokojenia biorąc kilka głębokich oddechów. Najchętniej odwróciłby się na pięcie i pomaszerował w swoją stronę. Byle dalej od tego skażonego beznadzieją miejsca. Nie, nie zrobi tak. Jakim byłby mężczyzną, gdyby porzucił plany dla własnej wygody? Słabym. Facetem niegodnym tego, by stanąć na podium. Nie da im, nie da nikomu tej satysfakcji.

      Zacisnął zęby i kruszącym się chodnikiem ruszył w stronę budynku. Pchnął przeszklone drzwi, po czym wszedł do środka. Zaraz za progiem owionęła go mieszanina zapachów, wśród których dominowała woń zastarzałego kurzu i pasty do podłogi. Mimo to przywołał na twarz uprzejmy uśmiech, zarezerwowany dla pracowników obsługi.

      Na dyżurce siedziała pani Marzena – niewyróżniająca się niczym blondynka koło trzydziestki. Znał ją z widzenia, ona zresztą też go kojarzyła, a nawet darzyła sympatią, błędnie uważając, że częste wizyty w przybytku świadczą o jego przywiązaniu do matki.

      Po wpisaniu Walczaka do książki odwiedzających kobieta niespodziewanie wyciągnęła z szuflady reklamówkę ośrodka i dopisała na niej numer swej komórki. Podała mu karteczkę.

      – Gdyby czegoś pan potrzebował… Czegoś, czegokolwiek – zawiesiła głos, powolnym, wystudiowanym ruchem zakładając za ucho kosmyk włosów – to proszę zadzwonić.

      Jeśli Michałowi zależałoby na utrzymywaniu tego typu relacji z przypadkowymi kobietami, byłby wniebowzięty. Nie zależało, lecz nie mógł pozwolić sobie na odkrycie kart.

      – Bardzo dziękuję, pani Marzenko – odparł, udając onieśmielenie. – Za propozycję, no i… życzliwość.

* * *

      Siedział w klasie, w przedostatniej ławce, w rzędzie przy ścianie z oknami. Historyca zapisywała literę za literą, mamrocząc coś niezrozumiale. Kiedy zapełniła jedną tablicę i przeniosła się na drugą, rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego zajęcia. Poza nauczycielką i nim w sali nie było nikogo, więc nie mógł liczyć na pomoc. Przez chwilę wyłamywał sobie palce, ogromnym wysiłkiem woli powstrzymując się przed ziewaniem.

      Wtedy na jego ławce przysiadła mucha. Zwykła, ociężała od przesiadywania na gównach mucha. Ucieszył się na ten widok. Złożył dłoń w łódeczkę i szybkim ruchem zagarnął owada, po czym zajął się nim po swojemu.

      – Walczak!

      – Walczak, do jasnej anielki, obudź się! Mówię do ciebie!

      Drgnął. Ta mucha nie odfrunie, na pewno. Urwał jej skrzydełka, bo chciał, żeby poczuła się tak jak on. Uwięziony w piekle, którego nawet największy optymista nie nazwałby dzieciństwem.

      – Walczak, ile razy mam powtarzać, żebyś nie dręczył zwierząt?! Dawaj dzienniczek!

      Historyca śmiało mogłaby konkurować o tytuł Piły Roku. I to przynajmniej z dwóch powodów. Nie dość, że nie ucząc niczego wymagała cudów, to jeszcze notorycznie się upijała. Każdy dzień kończyła z mętnym wzrokiem utkwionym w spowijającej jej umysł mgle.

      Dyrektorce szkoły brakowało jaj, żeby zwolnić z pracy kogoś, kto należał do ZNP, który to skrót niektórzy nie bez podstaw odczytywali jako Związek Nierobów Patentowanych. To, że dzieciaki muszą się z nią męczyć, jakoś nikogo nie obchodziło.

      – Szszsz…

      Do rzeczywistości przywróciło go szczęknięcie otwieranych drzwi windy. Dojechał na trzecie piętro, na którym mieścił się pokój zajmowany przez matkę.

      Trudno stwierdzić, czy starsza pani ucieszyła się na jego widok. Odkąd pamiętał, była zrzędą i miewała huśtawkę nastrojów charakterystyczną dla typów maniakalno-depresyjnych.

      Co przykre, nigdy jej nie zdiagnozowano.

      – Spóźniłeś się – warknęła znad przypominającego dziennik lekcyjny magazynu z krzyżówkami.

      – Nie umawialiśmy się na konkretną godzinę – odparował, podchodząc do jedynego wolnego krzesła i siadając. – A gdzie masz koleżankę z pokoju?

      – To nie koleżanka, tylko pieprzona donosicielka!

      – Donosicielka? – zainteresował się wbrew sobie. – Co takiego zrobiła?

      – Powiedziała tej idiotce, że w nocy kurzę przy otwartym oknie!

      Mianem idiotów matka określała co najmniej dziewięćdziesiąt procent populacji. Sama skończyła studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, co jej zdaniem upoważniało ją do ferowania wyroków na temat inteligencji wszystkich wokół.

      Michał nie zamierzał wdawać się w dyskusję. Do tej czynności potrzeba wszak co najmniej dwóch sprawnych umysłowo osób.

      Niespodziewanie kobieta sięgnęła do kieszeni podomki i wyjęła z niej zasuszony liść. Z buka, dębu czy może klonu – Michał nie znał się na dendrologii.

      – Weź go – poleciła, niemal wpychając mu liść do ręki.

      – Po co?

      – Przyjrzyj się. – Zignorowała pytanie, jak to miała w zwyczaju.

      W świetle co najwyżej sześćdziesięciowatowej żarówki niewiele było widać, zresztą Walczak nie spodziewał się cudów. Westchnął ciężko, czekając na komentarz.

      – Widzisz te żyłki?

      – Widzę – potwierdził, daleki od ekscytacji.

      – Według filozofii wschodu ta środkowa ścieżynka to twoje życie.

      – No i?

      – Te wszystkie małe nerwy, które się z nią stykają, symbolizują ludzi, z którymi się zetkniesz. Ludzi, na których będziesz miał wpływ i którzy wpłyną na ciebie… A na końcu docieramy do ogonka, tam, gdzie nie dochodzi żaden nerw. To jest właśnie nirwana, taki boski stan – ideał, do którego powinieneś dążyć.

      – Mam dążyć do ogonka? – upewnił się.

      – Nie do ogonka, bałwanie, do nirwany! Wiesz, że chcę dla ciebie dobrze!

      – Taa – odburknął. – Wiem o tym aż za dobrze.

* * *

      Pobyt w umieralni zaludnionej przez zgraję straceńców zwykle wprawiał go w przygnębienie, więc żeby odreagować, zaraz po spotkaniu z matką wybrał się do centrum handlowego. Źle trafił. W jasno oświetlonych korytarzach tłoczyli się ludzie o bezmyślnych, pustych twarzach i pełnych portfelach. Ich widok – w połączeniu z ciągłym ruchem i wszędobylską plastikową muzyką – sprawiał, że robiło mu się niedobrze.

      Za przebywanie w takim towarzystwie powinno się otrzymywać odszkodowanie za straty moralne, bez dwóch zdań. Michał zazwyczaj jak ognia unikał podobnych miejsc, wyjątek robił jedynie dla mieszczącego się na pierwszym piętrze sklepu zoologicznego Norka Karolka, z którego właścicielem odbierali na podobnych falach.

      – Dzień dobry, panie Karolu – przywitał się zwyczajową formułką. – Jak tam interesy?

      – Dziękuję, dziękuję, jakoś się kręci – odparł z nieco przesadnym entuzjazmem sklepikarz. Karol, postawny szatyn, zbliżał się już do wieku emerytalnego. Niegdyś zapewne przystojny, próbował zatrzymać przemijającą urodę przy pomocy drakońskiej diety i częstych treningów na siłowni. Dawało to różne efekty, na ogół ze wskazaniem na nutę komiczną. Niemniej, z bliżej niesprecyzowanych powodów, Michał lubił jego towarzystwo.

      – Cieszę


Скачать книгу