Someone new. Laura Kneidl
Chętnie.
Ja: O 16.00?
Lilly: O 17.00. Wcześniej mam jeszcze wspólną naukę.
Ja: Świetnie. Cieszę się!
Lilly: Ja też. Do jutra!
Ja: Do jutra! Powodzenia!!!
Lilly: Dzięki <3
Uśmiechnęłam się, byłam dumna z mojej najlepszej przyjaciółki. Lilly była najodważniejszą, najambitniejszą i najukochańszą osobą, jaką znałam, i już nie mogłam się doczekać, by za kilka miesięcy zobaczyć ją w todze i razem z nią przeżywać zakończenie liceum; i, o ile ją znałam – prawdopodobnie otrzyma dyplom z wyróżnieniem.
Nagle ktoś zapukał do drzwi. Ze zdziwieniem oderwałam wzrok od laptopa. To chyba jakiś sąsiad przyszedł się przedstawić. Tylko rodzice i Lilly znali ten adres.
Zamknęłam laptop i odłożyłam go na bok, a potem podeszłam do drzwi. Szybko poprawiłam T-shirt z Wonder Woman, kupiony na ostatnim konwencie komiksowym, i przejechałam palcami po włosach. W mieszkaniu jeszcze nie było lustra, ale może to lepiej, bo mogłam sobie wyobrażać, że nie wyglądałam tak niechlujnie, jak się czułam. Otworzyłam drzwi, przygotowana na przyjazne sąsiedzkie „Dobry wieczór”, ale gdy zobaczyłam, kto przyszedł z wizytą, stanęłam jak wryta.
Przed drzwiami stali młoda kobieta i mężczyzna. Nie mogli bardziej się od siebie różnić: ona była niska i drobna, miała rude włosy i skórę tak jasną, że miałam ochotę zaproponować jej trochę mojego kremu z filtrem. Chłopak natomiast był czarny, wyższy od niej o jakieś dwie głowy, miał szerokie ramiona i ciemne oczy, którymi z ciekawością mi się przyglądał. Ale to nie fizyczne różnice między nimi sprawiły, że zdębiałam, tylko to, co ich łączyło: oboje byli przebrani za elfy.
Uśmiechali się do mnie, widocznie rozbawieni moim zdziwieniem.
Powoli odzyskiwałam mowę.
– Cześć, Tauriel, cześć… – Zamilkłam, bo nie mogłam sobie przypomnieć żadnej czarnej postaci z Władcy pierścieni. Czy w ogóle jakaś była? Minęło kilka lat, od kiedy ostatni raz oglądałam ten film. – …nie-Tauriel – skończyłam zdanie i uśmiechnęłam się przepraszająco.
– W porządku. To Tolkien coś sknocił, nie ty – powiedział chłopak i nerwowo dotknął spiczastych uszu. Miał na sobie kostium z brązowej skóry, przypominający wojskowy mundur, z licznymi sprzączkami i paskami, do których przytwierdził rozmaite rodzaje broni. Byłam pewna, że nie jest prawdziwa, chociaż tak wyglądała.
– Jego pech. Wyglądasz świetnie. – Spojrzałam na jego towarzyszkę i natychmiast się poprawiłam. – Oboje wyglądacie fantastycznie.
Dziewczyna miała na sobie sukienkę z zielonej bawełny, na przedramionach ciemne skórzane mankiety, a przy biodrze kołczan ze strzałami. Brakowało tylko łuku.
– Dzięki, jesteś bardzo miła. – Zrobiła ukłon pasujący do jej średniowiecznego kostiumu. – Ty musisz być Michaella, przynajmniej tak jest napisane na dole przy domofonie.
– Micah. Tylko rodzice mówią do mnie Michaella.
– Okej, a więc Micah. Ja jestem Cassie, a to – wskazała na chłopaka – jest Auri.
– Auri? – zapytałam, unosząc brew, choć byłam pewna, że się nie przesłyszałam. Miło brzmiące imię w ogóle nie pasowało do osoby, która stała przede mną. Chłopak był ogromny i sądząc po jego potężnych ramionach, na siłowni podnosił na dzień dobry ciężar równy mojej wadze.
– Właściwie Maurice, ale Auri też może być.
– Auri to piękne imię – rzuciła Cassie i spojrzała na chłopaka wielkimi zielonymi oczami. Stali tak blisko siebie, że Cassie prawie ciągle musiała zadzierać głowę. Na pewno przy tak dużej różnicy wzrostu całowanie się na stojąco nie było łatwe.
Auri uśmiechnął się do niej z góry.
– Musisz tak mówić, w końcu to ty je wymyśliłaś.
– Patrick Rothfuss je wymyślił – powiedziała stanowczo i wyjaśniła mi: – Auri jest bohaterem Imienia wiatru, naszej ulubionej książki. Znasz ją?
Potrząsnęłam głową.
– Nie, niestety nie.
– Mogę ci pożyczyć moje jubileuszowe wydanie z ilustracjami, jeśli obiecasz, że nie będziesz zaginała rogów. – Rzuciła Auriemu karcące spojrzenie.
– Nigdy w życiu bym tego nie zrobiła – odpowiedziałam bezzwłocznie. Nie byłam wprawdzie zapaloną czytelniczką, zwłaszcza książek, ale bardzo dbałam o swoje komiksy i byłam bliska ataku serca, kiedy przez nieuwagę naddarłam kartkę w jednym z notesów albo szkicowników.
– Sama tu mieszkasz? – zapytał Auri i wychylił się z ciekawością. Był na tyle wysoki, że swobodnie zajrzał do mieszkania ponad moją głową. Nie było tam za dużo do oglądania, pomijając moją twierdzę, pudła z meblami i owiniętą w folię sofę.
– Tak – odpowiedziałam i zmieniłam temat, zanim zdążył zapytać, skąd wzięłam na to kasę. Pieniądze rodziców nigdy dotąd nie były dla mnie problemem, ale w tym momencie wstydziłam się ich, być może dlatego, że jakaś część mnie wiedziała, że nie powinnam brać od nich kart kredytowych i czeków, jednocześnie skrycie odczuwając wobec nich odrazę za to, co zrobili z Adrianem.
– Studiujecie?
Cassie przytaknęła.
– Literaturoznawstwo, trzeci semestr.
– Grafikę – powiedział Auri. – I sport.
– Piłkę nożną?
Uśmiechnął się.
– Tak, mam stypendium.
– Chwalipięta – mruknęła Cassie, za co dostała od Auriego lekkiego kuksańca w bok. – A ty?
– Prawo – odparłam, próbując nie mówić tego zbyt zgorzkniałym głosem.
Pierwszy tydzień na uczelni już minął i zaczęły się zajęcia. Po pierwszym dniu przyszła mi do głowy szalona myśl, że może nie będzie tak źle, jak myślałam. Ale już drugiego dnia zmieniłam zdanie. Nienawidziłam tego. Nienawidziłam każdej minuty. Nienawidziłam każdego słowa wypowiedzianego przez profesorów. I nienawidziłam amerykańskiego systemu prawnego. Znosiłam to tylko dzięki mojej koleżance Alizie.
– Na którym semestrze jesteś? – zapytał Auri.
– Na pierwszym.
Cassie klasnęła w dłonie.
– O, pierwszak. Mogę cię oprowadzić po mieście.
Uśmiechnęłam się.
– Miło z twojej strony, ale jestem z Mayfield.
– Aha. – Spojrzała na mnie ze zdumieniem. – Rozumiem. Pomyślałam tak, bo masz własne mieszkanie.
– Tak… nie. Po prostu chciałam wyprowadzić się od rodziców. – Gdyby nie ta historia z Adrianem, prawdopodobnie nadal bym z nimi mieszkała. Albo i nie, bo gdyby Adrian został w domu, to pewnie razem z nim poszłabym na Yale, a nie została sama na studiach w MFC. – Skąd… – zamilkłam, kiedy nagle usłyszałam jakiś dźwięk. Wstrzymując oddech, nasłuchiwałam odgłosów drapania, dobiegających z sąsiedniego mieszkania. Towarzyszyło im żałosne miauczenie.
– O, chyba ktoś jest głodny – zauważył Auri.
– Mieliśmy go nakarmić dwie godziny temu.
– To wasz kot? – zapytałam ucieszona. – Zdaje się, że trafiłam na właściwych sąsiadów. Wprawdzie