.
zbyt przybita i otumaniona śmiercią Margida, by się krygować czy odmówić przyjęcia pieniędzy. Jej strach przed oszustami telefonicznymi wynikał zatem z ogólnego poczucia życiowej niepewności, nie chodziło tu o kasę, lecz o obawę przed byciem wykorzystaną, o utratę kontroli.
– Jesteś tam?
Matka tam była, ależ oczywiście, że tak.
– A ja jestem tutaj. Zbudowałam kojec dla Anny pod wjazdem na piętro stodoły, wiesz, opowiadałam ci o tym pomyśle, gdy odwiedziłaś mnie z Margrete. A Anna ciągle tam kopie, bałagani i psoci, więc muszę do niej regularnie zaglądać, sprzątać i naprawiać różne rzeczy.
Anna wcale nie kopała w swoim kojcu. Za każdym razem, gdy zostawała do niego wepchnięta, zamierała niczym chińska statua, apatyczna i głęboko niezadowolona, zerkając na zmianę w kierunku ganku i alei, którą jechały samochody, skręcające następnie na podwórze. Nie ruszała nawet suchej karmy ani wody, właściwie wcale nie sikała, nie załatwiała się, nie znosiła tej swojej zagrody, mimo że mogła się w niej schronić przed wiatrem i deszczem, trudno to było zrozumieć, ale psy również miewały swoje zdecydowane i nieracjonalne preferencje, o czym Torunn doskonale wiedziała.
Oczywiście, że Torunn musi krzątać się po swoim gospodarstwie, odpowiedziała matka. Jest teraz w końcu prawdziwą panią Neshov, powinna dbać o swoje rodzinne dziedzictwo, skoro po raz pierwszy w życiu czuje, że znalazła gdzieś swoje miejsce na świecie. Dom w Røa, w którym się wychowała, musi zatem być dla niej czymś w rodzaju stacji przesiadkowej, obozu przejściowego, w którym miała wikt i opierunek oraz łaskawie odebrała wychowanie.
– Przestań już, nie mogę tego słuchać. To dla mnie naprawdę bardzo przykre.
Matka chciała się dowiedzieć, jak Torunn definiuje termin „przykre”.
– W ogóle nie rozumiesz, o co mi chodzi. I atakujesz mnie zupełnie bez sensu. Jesteś moją matką.
Owszem, tak jej się do niedawna wydawało. Ale najwyraźniej grubo się myliła.
– Proszę, czy nie mogłybyśmy porozmawiać o tym bez emocji?
Torunn poczuła, że po policzkach zaczynają jej płynąć łzy, ale nie miała zamiaru dać po sobie poznać, że płacze. Jednocześnie uświadomiła sobie, że tych łez nie wywołała wyłącznie reakcja jej matki, lecz również fakt, że straciła możliwość, by jej się zwierzyć, podzielić się z nią swoimi wątpliwościami dotyczącymi gospodarstwa i pracy oraz wszystkich wyzwań, które piętrzyły się przed nią po śmierci Margida i ją przerażały, bo musiała stawić im czoła zupełnie sama. Straciła możliwość wyznania, że ta zmiana nazwiska była dla niej niczym akt przywiązania się do masztu, podjęcia decyzji życiowej, której symbolem zaledwie miało być nazwisko.
Nie, matka nie miała zamiaru rozmawiać bez emocji, bo to wszystko spadło na nią jak grom z jasnego nieba, nie spodziewała się, że zostanie w ten sposób ugodzona nożem w plecy.
Jej głos nie był już płaski i bez wyrazu, stał się drżący i histeryczny, niemal nienawistny, matka dopiero się rozkręcała i było to wyraźnie słychać.
– Ale przecież podobało ci się u mnie, gdy przyjechałaś z wizytą. Sama to mówiłaś. Chwaliłaś mnie, że świetnie sobie radzę z remontem i…
Matka, rzecz jasna, wyszła z przekonania, że to tylko faza, przez którą Torunn musi przejść, miała w swoim życiu przecież już tyle różnych faz, nigdzie nie potrafiła znaleźć sobie miejsca i działała na oślep, bez pomysłu i bez sensu, zresztą dobrze, żeby trochę sobie poremontowała, zanim znudzi jej się życie na wsi, bo dzięki temu dostanie za majątek lepszą cenę, gdy w końcu postanowi go sprzedać. Poza tym, gdy matka przyjechała do gospodarstwa, na tabliczce przy drzwiach było napisane Breiseth.
– Naprawdę tak o mnie myślisz? Że działam bez pomysłu i bez sensu?
Torunn opadła na sofę, podniosła koc Missoni z podłogi, na stoliku czekała szklanka wody, przygotowała się do tej rozmowy, Anna też miała pełną miskę, suka stała teraz w kuchni i piła chciwie, odgłosy chłeptania działały na Torunn trochę uspokajająco. Była tu razem z psem, matka siedziała w Oslo, to tylko rozmowa przez telefon. Poczuła, jak paskudne oskarżenia matki budzą w niej jakieś ukryte siły. Łzy wyschły już na policzkach, a kolejne nie popłynęły. Bez pomysłu i bez sensu. Jakim prawem matka tak do niej mówiła? I to właśnie ona, żeglująca beztrosko przez życie u boku kolejnych zamożnych mężczyzn, ona, która nie przepracowała nawet jednego dnia, bez reszty pochłonięta dekoracją wnętrz, modą i ploteczkami przy kawie.
– Nie, to nie żadna faza. Nic z tych rzeczy. Jestem dziedziczką tego majątku. I to tutaj zostanę.
Matka chętnie poczeka i zobaczy, jak długo to potrwa, naprawdę ciekawie będzie to śledzić. I co, może Torunn jeszcze zacznie mówić tym ich dialektem, żeby się wmieszać w lokalną ludność?
– Teraz to już tylko zwykłe złośliwości. Bądź tak dobra i spróbuj trzymać się meritum.
Nie, matka nie miała zamiaru ani być dobra, ani trzymać się meritum.
– I nie planuję zmieniać dialektu, czemu niby miałabym to robić, ja przecież nawet nie umiem naśladować tutejszego sposobu mówienia.
Ale nazwisko zmienić planowała.
– Zostawię sobie oczywiście Breiseth jako dodatkowy człon, nie wspominałam ci o tym? Może nie zdążyłam powiedzieć, bo ty…
W tym momencie matka eksplodowała i zaczęła niemal wrzeszczeć do słuchawki, że „wszystkie te lata samotnego rodzicielstwa SPROWADZAJĄ SIĘ TERAZ DO DODATKOWEGO CZŁONU”.
– Samotnego rodzicielstwa? Przecież na scenę dość szybko wkroczył Gunnar, a na nim zawsze można było polegać.
Gunnar? Miała zamiar teraz mieszać w to także Gunnara? Który opuścił scenę tak samo szybko, jak się na niej pojawił, zdradził jej własną matkę dla jakiejś słodkiej idiotki? Torunn powinna się wstydzić, że tak deprecjonuje jej wysiłek jako samotnego rodzica. A przecież ona, jej matka, przybyła do Neshov, młoda i ciężarna, po jednej zaledwie nocy zapomnienia w Tromsø z młodym żołnierzem. Była tak pełna nadziei i myślała, że przyjmą ją tam jak królową.
– Ja to wszystko wiem. Ale czy nie mogłabyś po prostu…
Nie, matka nie mogła nic po prostu. Torunn nic nie rozumiała. Tor był prostakiem ze wsi, ale matka nie miała doświadczenia, nie znała jeszcze życia, sądziła, że to miłość i że wszyscy się ucieszą, gdy przybędzie do majątku z maleńkim dziedzicem kiełkującym jej pod sercem.
– Tym kiełkującym dziedzicem byłam ja. Nie musisz używać takich idiotycznych słów, byłaś młoda, bez grosza przy duszy i nie wiedziałaś, co masz zrobić. Jeśli mam być szczera, to moim zdaniem miało to zajebiście mało wspólnego z miłością.
Pomyśleć, że Torunn ważyła się tak do niej mówić i to jeszcze kląć, nie miała pojęcia, jak wyglądała prawda, sama teraz siedziała w tym majątku, kisząc się w swoich fantastycznych urojeniach, ze swoimi własnymi przekonaniami o tym, co jest dobre, a co złe. Nie miała pojęcia, jak to wyglądało, jak to było zostać niemal wepchniętą do pierwszego autobusu, odesłaną z gospodarstwa, wzgardzoną przez babę, która chciała zatrzymać swoich synów dla siebie, i do tego wszystkiego jeszcze zostać nazwaną rozrzutną tylko dlatego, że ukroiła sobie zbyt gruby plaster pasztetu.
– Pasztetu? O czym ty gadasz? Piłaś coś?
Nie, matka nie piła, ale zaraz się napije, bo musi uspokoić nerwy po szoku, na który naraziła ją Torunn. I owszem, zbyt chciwie poczęstowała się pasztetem podanym jej na lunch, to znaczy… oni na to mówili drugie śniadanie, pewnie nawet nie słyszeli nigdy takiego słowa jak lunch, nie mieli pojęcia, co to takiego. Bo w tym domu smarowało się