Córka. Anne B. Ragde
nie ma nic wspólnego z tym, kim jestem dzisiaj, teraz. Mieszkam tu, gospodarstwo nazywa się Neshov, więc ja też chcę się tak nazywać. A teraz naprawdę muszę trochę popracować, mam mnóstwo zdjęć, które trzeba obrobić i uporządkować, powinnam też uzgodnić z panią Marstad, który model trumny mam przywieźć jutro transitem.
Opróżniła szklankę z wodą, miała nadzieję, że nawiązanie do jej pracy i do śmierci pozwoli matce spojrzeć na to wszystko pod innym kątem, otuliła się szczelniej kocem i czekała, co dalej. Ogarnął ją jakiś dziwny chłód, bezduszność matki zdołała przebić się przez słuchawkę telefonu, pokonać pięćset kilometrów dzięki satelitom szybującym w przestrzeni kosmicznej, zygzakującym falom radiowym i Bóg raczy wiedzieć, dzięki czemu jeszcze.
– Słyszałaś, co mówię? Nie mam na to czasu. Serio.
Torunn zupełnie nic nie rozumiała, matka dopiero teraz to pojęła, sytuacja była beznadziejna, całkiem beznadziejna.
– To przecież tylko nazwisko.
Oczywiście, że to nie tylko nazwisko! Torunn, tą jedną decyzją, wymaże ją niemal z historii.
– A czego oczekiwałaś? Nagrody? Pucharu?
Tego rodzaju złośliwości matka nie zamierzała komentować, Torunn chyba nie mówiła poważnie, to chyba w Neshov coś się piło, a nie w Oslo.
– Owszem, piję wodę. Mówiłam przecież, że będę pracować, kiedy tylko skończymy tę rozmowę.
Matka udała, że nie słyszy, ciągnęła dalej, bo czy Torunn w ogóle wie, jak to jest, gdy jedyne dziecko mieszka tak daleko, na jakimś kompletnym zadupiu, w starej, szpetnej chłopskiej chałupie? Matka nie robi się z upływem lat młodsza, kto się nią zaopiekuje?
– Masz przecież Mortena. Nie kupowaliście przypadkiem mieszkania z balkonami wychodzącymi na trzy strony świata?
Niech Torunn lepiej nie udaje głupszej, niż jest. Morten może się w każdej chwili ulotnić, popędzić za jakąś młodą kozą, wystarczy, że człowiek pojedzie na wakacje i się na moment odwróci, co też boleśnie uświadomił jej swego czasu Gunnar.
– No to się przeprowadź do Trondheim. Mogłybyśmy co jakiś czas spotykać się na lunch, jak tu mówimy na drugie śniadanie, na przykład w Britannii.
Matka zaśmiała się oschle i ponuro, doskonale pamiętała lunch zjedzony z Torunn w Palmen w Britannii, kiedy to chciała zafundować córce kilka dni wolnego w cudownym pokoju hotelowym, z dala od gospodarstwa, a Torunn odrzuciła jej propozycję w wysoce bezczelny sposób i koniecznie chciała wracać do tych swoich świń.
– Do świń mojego ojca. Nie były moje. Ale fakt, ja się nimi wtedy opiekowałam.
To dzielenie włosa na czworo, stwierdziła matka. Sęk w tym, że od Torunn tak było czuć chlewem, że chciała umrzeć ze wstydu za każdym razem, gdy kelner podchodził do ich stolika.
– Świnie zostały zarżnięte co do jednej. I już nie śmierdzę chlewem. Ale ta rozmowa prowadzi donikąd. Słuchaj, czy ty mnie nienawidzisz? Bo to wszystko brzmi, jakbyś mnie nienawidziła.
Matka nabrała głęboko powietrza, pociągając nosem, i odchrząknęła, jakby zbierała flegmę w tyle gardła, przecież one się tylko kłócą, o to tutaj chodzi, oczywiście, że nie nienawidziła swojej jedynej córki, jak Torunn mogła w ogóle coś takiego sugerować, rozumie chyba, jaką przykrość jej wyrządziła całą tą historią z nazwiskiem.
– Na moje oko wypływa nam tu dużo więcej spraw niż tylko kwestia nazwiska. Skończyłam czterdzieści lat. Mam swoje własne życie, jestem swoją własną osobą, nie tylko twoją córką.
Niech się Torunn nie przejmuje, dała to matce już jasno do zrozumienia, wyprowadzając się niemal na biegun północny.
– Przez całe wakacje było tu trzydzieści stopni.
Miała nadzieję, że ten komentarz rozbawi matkę. Chociaż trochę. Ale nic takiego się nie stało.
– Masz pieniądze, stać cię na supermieszkanie w Solsiden – ciągnęła. – Albo możesz przyjeżdżać tu do mnie, kiedy chcesz, i nocować, mam przecież dość pokoi. Erlend i Krumme też się do mnie wybierają, z matkami i dziećmi, właściwie to będą tu już za parę tygodni, całą bandą. Przecież uwielbiasz Erlenda.
Owszem, to prawda, jak najbardziej. Mieli świetną chemię, bo Erlend to taki cudowny człowiek. I miło by było poznać Krumme i te duńskie matki, ale to przecież tak naprawdę rodzina Torunn.
– Owszem, to moja rodzina. Więc równocześnie też…
Ach, ten Erlend! Matka się w nim wręcz zakochała. A on jeszcze do tego tak ją wspierał na pogrzebie Margida.
Sama rozmowa o Erlendzie wprawiła matkę w lepszy humor, zadziałało to lepiej niż trzydzieści stopni i, Boże, jaki to wspaniały pomysł, że przyjadą do Torunn całą rodziną, pomyśleć tylko! Nigdy jeszcze nie widziała dzieci, na pewno będą świetnie się bawić, musi pamiętać, żeby serdecznie pozdrowić Erlenda, ach, ten cudowny Erlend.
– On jest cudowny w niewielkich dawkach, tu się z tobą zgodzę, ale na dłuższą metę potrafi być męczący.
„Wspierał ją na pogrzebie Margida”, pomyślała Torunn, czemu niby jej matka potrzebowała wsparcia na tym pogrzebie? Ale nie miała siły o to pytać, zegar pokazywał już prawie wpół do dziewiątej.
A przy okazji tych wszystkich dzieci, o których opowiadał Erlend, rzekła matka, mają ich z Krumme aż troje. Czy Torunn nie zamierzała nigdy dać jej wnuka?
– Byłam w ciąży parę lat temu, ale ją straciłam.
Zapadła cisza, zupełnie jak w chwili, gdy organista odwrócił się do niej na stołku w pustym kościele. Anna już nie chłeptała wody, leżała zwinięta w kłębek na swoim posłaniu i nawet nie chrapała. Dźwięk w telewizorze był wyciszony. Nie dało się słyszeć nawet najlżejszego wiaterku od strony Korsfjorden, który świszczałby w okiennych szparach, ani brzozowych gałązek skrobiących o szyby.
Co też Torunn mówiła. Co właśnie powiedziała? Że była w ciąży i straciła dziecko…?
– Tak, straciłam je.
Uderzyło ją nagle, jakie to dziwne sformułowanie. Zupełnie jakby coś zgubiła, na przykład kluczyki do auta, jakby stłukła upuszczoną na podłogę szklankę, albo wręcz straciła rozum. A chodziło przecież tak naprawdę o krew i ból.
Ale z kim była w tej ciąży, chciała wiedzieć matka.
– Z Christerem. Wtedy, w Maridalen.
To ten typ od sportów outdoorowych, którego matka nigdy nie poznała?
– Owszem.
I tak po prostu poroniła?
– W środku nocy.
Matka zaczęła łkać. Torunn siedziała zupełnie spokojnie na sofie, z pilotem w prawej dłoni i kciukiem na przycisku kontrolującym głośność, zaraz będzie pewnie mogła wrócić do pracy nad zdjęciami z dwóch pogrzebów, chciała tylko najpierw obejrzeć wiadomości. Łkanie matki przybierało na sile.
– Porozmawiamy o tym kiedy indziej. Teraz naprawdę muszę wracać do pracy – powiedziała.
Niech Torunn nie waży się rozłączać!, zawołała matka pomiędzy kolejnymi atakami szlochu.
– Niestety będę musiała.
Ależ matka była przecież zupełnie zdruzgotana, dlaczego Torunn nie powiedziała jej o tym zaraz, gdy to się stało? To przecież jej mały wnuczek, którego straciła, nawet o nim nie wiedząc. I czemu Torunn jest taka lodowata i obojętna, wyznając jej to w końcu?
– Nie straciłaś żadnego wnuczka. To ja straciłam