Córka. Anne B. Ragde
umysłowej.
Dotykanie palcem wskazującym czerwonej kropki na wyświetlaczu nie dawało nawet połowy tej satysfakcji, choćby nie wiem jak mocno ją przycisnąć. Równowaga od tego nie wracała. A teraz dzwoniła matka.
Od nagromadzonego kwasu mlekowego bolały ją mięśnie, tak bardzo, że niemal się zatoczyła, wstając. W telewizji leciała Teoria wielkiego podrywu; przed zaśnięciem oglądała dwa odcinki Przyjaciół, więc musiała przespać dłuższą chwilę. Przypomniało jej się, jak Margido siedział tutaj przy stole z nią, z matką i z Margrete i opowiadał o Wielkim Wybuchu1, tym prawdziwym, w który wierzyli astrofizycy, pamiętała to tak dobrze, jak miło im wtedy było, i jak Margido musiał nagle i szybko wyjechać do ludzi, którym umarło dziecko w kołysce.
„W ciągu tej pierwszej sekundy, dokładnie w momencie wybuchu”, powiedział wtedy Margido, „pojawił się punkcik mniejszy od atomu, który rozszerzył się do rozmiarów naszej galaktyki, czyli Drogi Mlecznej. I od tamtej pory ciągle się rozszerza, tworząc wszechświat”.
„To brzmi dość nieprawdopodobnie”, rzekła wtedy Torunn.
„Tak”, odparł Margido. „Wszystko wokół nas w tej przestrzeni, w tym gospodarstwie, w całym Trøndelagu i jak Norwegia długa i szeroka, na całym globie, Słońcu i Księżycu, i we wszystkich innych systemach słonecznych w naszej galaktyce, a jest ich całkiem sporo, wszystko to miałoby powstać z kropeczki tak małej, że trudno to pojąć. W ciągu jednej sekundy. Absolutnie w to nie wierzę”.
„Chyba faktycznie masz rację”, powiedziała matka, opróżniając swój kieliszek.
„W każdym razie Bóg potrzebował na to przynajmniej trzech pełnych dni”, stwierdził Margido, „znaczy na stworzenie nieba i Ziemi, Słońca, Księżyca i gwiazd, dla mnie to brzmi o wiele bardziej logicznie”.
Ale czy w sumie koniecznie trzeba między tym wybierać, pomyślała, odsuwając na bok stolik w salonie w drodze do kuchni. Że albo Bóg, albo Wielki Wybuch? Może istniała jakaś trzecia możliwość, o której nikt nie pomyślał.
Matka na pewno zaraz znowu zadzwoni, oczywiście, że tak. Najlepiej będzie napić się zimnej wody i wyjść na ganek zapalić. Poczekać i przygotować się. W przelocie zauważyła wielki kłąb kurzu w kącie obok stołu jadalnego, biały jak futro psa husky, schyliła się, żeby go podnieść, mięśnie ją bolały i strzelało jej w stawach, ścisnęła kłąb w palcach i wyniosła go do kubła na śmieci pod zlewem, odkręciła wodę i obmyła końcówki palców i nadgarstki, przepłukała chłodną wodą usta, spijając parę kropel, potem mokrymi dłońmi natarła twarz, nagle przypomniała sobie, jak Erlend marudził, żeby używała tuszu do rzęs, pytał, dlaczego nie chce się trochę upiększyć. Ale gdyby pragnęła się upiększać, nie mogłaby trzeć oczu i przemywać twarzy lodowatą wodą, wtedy wyglądałaby jak na filmach, z czarnymi zaciekami aż po kąciki ust, albo jak przebrana na Halloween. Czuła się strasznie skołowana, zawieszona gdzieś między snem, wspomnieniami a rzeczywistością, prawdopodobnie takiego stanu permanentnie doświadczali starzy ludzie, dziadek jej o tym opowiadał, był otoczony osobami, które nie odróżniały snu od rzeczywistości, bo tak źle sypiały w nocy, a on za to miał w głowie wyjątkową jasność. Wciągnęła spodnie dresowe wiszące na oparciu jednego z krzeseł w kuchni, a potem wyszła na ganek i usiadła.
Woda i papieros ją rozbudziły.
Dobrą stroną zasypiania na sofie było to, że teraz nie zaśnie wcześniej niż późno w nocy, kładzenie się o zwykłej porze byłoby marnowaniem czasu, więc mogła równie dobrze popracować nad tym, co i tak musiała zrobić dziś wieczorem: obrobić do końca albumy ze zdjęciami z dwóch ostatnich pogrzebów.
Po pogrzebie rodziny zawsze dostawały albumy z fotografiami, były tam zdjęcia trumny, wieńców i bukietów albo wystroju pomieszczenia, w którym odbywała się ceremonia, w zależności od tego, jaka forma pogrzebu została wybrana. Nauczyła się dobrze fotografować. Chodziło o to, aby udokumentować pożegnanie tak, jak to sobie wyobrażała rodzina. Robiła zdjęcia wszystkiego z bliska, potem obejmujące całość fotografie z chóru, zdjęcia kościoła z zewnątrz, każdego elementu, który, jak sądziła, będzie dla nich ważny później, na przykład kwitnącego krzewu różanego pochylonego nad schodami kościoła w Vavold tego popołudnia, kiedy odbywała się ceremonia pogrzebowa czterdziestoletniego nauczyciela gimnazjum, który zmarł na raka, w kościele miały się zebrać tłumy młodzieży z telefonami komórkowymi w kieszeniach, a ona z całej siły trzymała kciuki, żeby żaden z nich nie zadzwonił ani nie wydał innego dźwięku podczas ceremonii.
Zdjęcia robione z chóru zawsze dobrze wychodziły, ujęcia były symetryczne, barwne i w dostatecznym stopniu wzniosłe, światło padające z boków dawało korzystny efekt, jako że wszystkie kościoły, w których miała okazję robić zdjęcia, miały okna z boku, po obu stronach ołtarza. Kiedy tak stała przy barierce na chórze z aparatem na statywie, przyszedł organista, którego nigdy wcześniej nie widziała, prześliznął się za nią i zaczął grać Berceuse, zwaną kołysanką, melodię skomponował Finn Kalvik, to wiedziała, a słowa napisał André Bjerke, i było to tak piękne, że aż się wyprostowała i stała tak, zasłuchana. W lustrze, które organiści zazwyczaj umieszczali z przodu, żeby widzieć, kiedy pastor daje im znak, na pewno zauważył, że przestała robić zdjęcia. Uniósł dłonie znad klawiszy i obrócił się na stołku. W kościele zapadła nagle ogłuszająca cisza.
Organista miał solidne, rogowe okulary w miodowym kolorze, wciśnięte aż na grzywkę, oczy lśniły mu przygaszonym błękitem, a wargi były wysuszone na wiór i pokryte drobnymi kawałkami białego naskórka, powinien je posmarować, pomyślała i jednocześnie zauważyła, że paznokcie niektórych palców organisty są ogryzione niemal do krwi, nie wyglądał na szczęśliwego człowieka, jego wełniany sweter w kolorze cynamonowego brązu upstrzony był z przodu licznymi plamami po jedzeniu. Samotny i niekochany, pomyślała, najprawdopodobniej pozbawiony kobiety.
Ich oczy się spotkały.
– To zrobi mocne wrażenie – powiedziała.
– Słyszałem, że chcą zaśpiewać wszystkie osiem zwrotek, więc będę po prostu grał.
– Mieliśmy z nimi, że tak powiem, dyskusję na ten temat – dodała. – Ale teraz najbliższa rodzina już się zgodziła na odśpiewanie całości. Uczniowie tego chcieli.
– Taki… szczery ten tekst – stwierdził. – Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek grał go na pogrzebie, dlatego muszę trochę poćwiczyć, zanim zaczniemy.
– Szczery, mówi pan? Nie jest pan wierzący?
– Nie, w zasadzie nie – odparł. – Chyba bardziej wierzę temu tekstowi niż Ewangelii. Ale jestem trochę zaskoczony, że pastor się na to zgodził. Na zaśpiewanie tego w kościele.
– On był chyba… bardzo niezwykłym nauczycielem – powiedziała – który miał ogromny wpływ na swoich uczniów. Był zdania, że każdy jest w pełni i do końca odpowiedzialny za własne życie, uważał też, że dobrze jest kwestionować wszystkie utarte prawdy, na jakie natykamy się w życiu, niektórzy rodzice mieli z tym problem, jego opinie nie zawsze były popularne.
– Przy tak długiej pieśni zazwyczaj ma się chórmistrza do pomocy – stwierdził. – Albo solistę.
– Oczywiście. Ale teraz nie będzie nikogo takiego. Jego uczniowie postanowili zaśpiewać, wszyscy razem.
Organista ponownie odwrócił się do niej plecami i zaczął grać, a ona wtórowała mu, nucąc.
– „Słodko śpij, chłopcze mój, życie twe jest snem; poprzez ciemną wodę mórz płyń ku nocy, która tuż; każdy z nas jest sam…”
Pochyliła się nad aparatem na statywie. Zawsze kończyła robić zdjęcia