Czarne ziarno. Marta Zaborowska
się dobrze, miał drogi zegarek i ciężki oddech spowodowany źle wyleczonym bronchitem. Nigdy wcześniej się nie ożenił, nie miał też dzieci, które roztrwoniłyby jego majątek zarobiony w młodości za wielką wodą i zawłaszczyły biznes rozkręcony na produkcji papierowych serwetek, jakie kładzie się w sklepach cukierniczych pod sprzedawane ciasta. I choć żyło mu się jak w niebie, na starość postanowił zażyć małżeńskich rozkoszy z kobietą młodą, zdrową i nieskalaną. Ponad czterdziestoletnia różnica wieku mu nie przeszkadzała, a Judycie nie przeszkadzało z kolei, że z rzadka osiągana w ich małżeńskim łóżku rozkosz przerywana była za każdym razem atakami duszącego kaszlu.
Gdy usiedli naprzeciw siebie w restauracji o włoskiej nazwie, której i tak nie zapamiętała przejęta drogim zegarkiem Karola Kawki i zachwycona jego chorobą, powiedział tylko: „Niech pani zamówi, co tylko się pani podoba”. Spytała przekornie, czy może zamówić wszystko, bo z menu podobało jej się właśnie wszystko. Musiało go to rozbawić, bo pokazał dwa rzędy dobrze zrobionych zębów i rozłożył ręce w geście zaproszenia. Wtedy wiedziała już, że trafiła na żyłę złota. Kiedy odwiózł ją swoim volvo na dworzec, miała pewność, że to spotkanie nie będzie ostatnim, a ona już nigdy więcej nie będzie kąpać się w balii z brudną wodą. Decyzja o ślubie zapadła szybko. Judyta równie szybko znalazła w internecie piękny dom pod Krakowem, gdzie mieli uwić miłosne gniazdko. Kawka marudził, że zbyt daleko od Warszawy, gdzie prowadził biznes, ale przekonała go, by zatrudnił i sowicie opłacił menedżera, który na co dzień przypilnuje interesu, a on sam tylko raz na jakiś czas będzie zaglądał do stolicy. W końcu produkcja serwetek to nie budowa rakiety kosmicznej.
Do domu z ogrodem wprowadzili się jeszcze przed ślubem. Spali w osobnych pokojach, by dziewictwo Judyty zachować do nocy poślubnej. Suknia panny młodej przyleciała z Mediolanu, Judyta wyglądała w niej bajecznie i tak się czuła. Szybko przyzwyczaiła się do nowego nazwiska i obrączki, która dołączyła do pierścionka z trzykaratowym brylantem oprawionym w białe złoto.
Szum wody zamilkł wraz z przykręceniem kurka. Judyta zanurzyła się w pianie, po czym włączyła pilotem relaksacyjną muzykę. Tak długo na to czekała. Na luksus. Na wolność i pieniądze. A właściwie na to, co jej dawały, czyli możliwości i wpływy. Jeśli dzięki nim uda jej się zrobić choć jedną dobrą w życiu rzecz, będzie mogła myśleć o sobie jak o kimś wartościowym. Wtedy, gdy jako dziecko mieszkała w Michałowicach, była nikim. Jedyne, co mogła robić, to stać z boku i czekać na to, aż życie jej i rodziny się odmieni. Teraz miała pokaźną sumę pozostawioną na koncie przez zmarłego półtora roku temu męża. Z chęcią uszczknie z tej góry pieniędzy tyle, ile będzie trzeba. Odmieni za to czyjeś przeznaczenie. Swoje również, przecież wszystko się ze sobą wiąże.
Namydliła ręce, przyglądając się świeżo zrobionemu manikiurowi. Zsunęła z serdecznego palca obrączkę, pozostawiając jedynie pierścionek z brylantem wielkości ziarna grochu. Obrączka, zgodnie z przyjętym zwyczajem, powędrowała na wdowi palec lewej dłoni.
Stara skoda przemknęła przez centrum miasta i wyjechała na rogatki Warszawy. Przed siódmą rano ruch był na tyle mały, że Julia niemal nie zdejmowała nogi z gazu. Jadąc na spotkanie z Niną, czuła podniecenie, ale też obawę, jakby jechała na czołowe starcie z załadowanym po brzegi tirem.
Od kliniki wciąż dzieliło ją nieco ponad dziesięć kilometrów. Zbyt dużo, by już koncentrować myśli na tym, co ją spotka, gdy przekroczy bramę ośrodka, i zbyt mało, by przegnać z głowy wrzenie rozniecone tysiącem pytań, jakie się pojawiły, odkąd dowiedziała się, gdzie przebywa dziewczynka.
Gdy zabrzęczał dzwonek jej komórki, szybko sprowadziła myśli z kliniki psychiatrycznej dużo bliżej, na warszawską Saską Kępę. Na wyświetlaczu pojawił się numer telefonu komórkowego jej matki. Emilia dzwoniła z komórki rzadko, wciąż uważając, że prawdziwym telefonem jest aparat stacjonarny. Komórkę babci eksploatowała więc Sylwia. Jeśli jej świergocący głos i słodkie „najcudowniejsza mamo na świecie, tak za tobą tęsknię” miały podnieść ją na duchu, wybrała najlepszy możliwy moment. Do tego ten głos powinien być miękki i o tej porze jeszcze bardzo zaspany.
– Mamo. – Głos Sylwii był zaspany, ale na tyle przytomny, by w jednym wypowiedzianym słowie zawrzeć pytanie, pretensję i złość.
– Tak, kochanie? Może najpierw małe „dzień dobry”?
– Mamo. – Tembr głosu nie zmiękł ani trochę. – Dziś jest wtorek. A we wtorki i piątki co mam?
– Szkołę masz. – Julia mignęła światłami, dziękując puszczającej ją przodem toyocie. – O ile dobrze pamiętam, w poniedziałki, środy i czwartki również.
– O, serio? – W głosie Sylwii słychać było nastoletnią drwinę. – Widzę, że znowu nie ogarniasz rzeczywistości.
Ogarnianie rzeczywistości było ostatnim hitem Sylwii zasłyszanym od koleżanki z klasy, Jagody. Pasowało do wszystkiego. Braku wyprasowanych ubrań, pustej lodówki i nieopłaconych składek na ubezpieczenie i komitet rodzicielski.
Julia skręciła i zjechała na pobocze pod lasem. Zatrzymała auto i zaciągnęła hamulec ręczny.
– Czego tym razem nie ogarnęłam? – Uśmiechnęła się do telefonu.
– Babcia pyta, gdzie jest moja biała koszulka na gimnastykę.
Jasna cholera!
– Halo! – Emilia już była przy słuchawce. – To ja. Powiedz mi, czy twoja córka ma ćwiczyć na golasa? Jak ma teraz iść na lekcje, w samych majtkach?
– Mamo…
– Ty się już chyba nigdy nie zmienisz. Biedne dziecko znów będzie musiało włożyć moją bluzkę, jak sierota jakaś. Ostatnio zeszczuplałam, wiesz przecież, że się odchudzam. Ale mimo to… no jak sierota! Nie ogarniasz już… dobrze mówię, Sylwia? No właśnie… nie ogarniasz niczego.
– Daj jej, co masz. Kupię kilka zapasowych T-shirtów, gdy tylko wrócę do Warszawy.
– Jak to „wrócę”? – Temat stroju na gimnastykę zszedł na chwilę na dalszy plan. – Gdzie cię znowu pognało?
– Musiałam wyjechać. To ważna sprawa.
– U ciebie same ważne sprawy. Żebyś tak o podkoszulkach pamiętała jak o tych swoich ważnych sprawach. Nie mówiłaś, że wyjeżdżasz z miasta.
– Wtedy jeszcze nie wiedziałam. Zajrzę do ciebie po południu.
– Z podkoszulkami.
– Tak, mamo, z tuzinem podkoszulek. – Julia oparła ramiona o kierownicę i zapatrzyła się w brudnosiną szosę. – Dobrze, że chociaż ty wszystko ogarniasz.
– Co ty byś beze mnie zrobiła.
– Przepadłabym. Jesteś prawdziwym aniołem.
– Ktoś musi czuwać nad tą rodziną – odrzekła z wyrzutem Emilia. – I jedź powoli. Najwyżej pięćdziesiąt na godzinę. W radiu mówili, że rozbił się samochód pod Ostrołęką. Słyszysz mnie? Jeździsz jak szalona, a ja ci kwiatów na grób nie zamierzam nosić! Najwyżej pięćdziesiąt, pamiętaj.
– Muszę kończyć, mamo.
Rozłączyła się. Nie wiedziała, co było gorsze: czekająca ją rozmowa z Niną czy kolejna rodzicielska porażka, czyli, w języku Sylwii, przypał.
Wróciła na drogę. Sprawdziła jeszcze, czy przez noc nie przyszedł żaden mail od Adama, ale nic nowego się nie pojawiło.
Wcisnęła mocniej pedał gazu. Jeśli ma dotrzeć do ośrodka zaraz po tym, jak skończy się pora śniadania, a pacjenci połkną swoje pierwsze leki, musi się pośpieszyć.