10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie. Elif Shafak

10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie - Elif Shafak


Скачать книгу
czy stronniczości. Na poziomie niewidocznym dla ludzkiego oka przeciwności mieszały się ze sobą w najbardziej zaskakujący sposób.

      Zakładała, że kiedy władze ją zidentyfikują, zawiadomią jej rodzinę. Rodzice Leili mieszkali w historycznym mieście Van, tysiące kilometrów stąd. Nie spodziewała się, że przyjadą odebrać jej zwłoki, zważywszy na fakt, że odtrącili ją dawno temu.

      „Przynosisz nam wstyd. Wszyscy obmawiają nas za plecami”.

      Dlatego też policja będzie musiała zwrócić się do jej przyjaciół. Było ich pięcioro: Sabotaż Sinan, Nostalgia Nalan, Jameelah, Zaynab122 i Hollywood Humeyra.

      Tequila Leila nie miała wątpliwości, że przyjaciele popędzą do niej tak szybko, jak tylko zdołają. Potrafiła sobie wyobrazić, jak spieszą ku niej – ich szybkie, lecz niepewne kroki, szeroko otwarte oczy pełne dopiero co kiełkującego przerażenia i smutku, świeży żal, którym jeszcze nie zdążyli przesiąknąć. Czuła się okropnie na myśl, że naraża ich na tę bez wątpienia bolesną przeprawę. Ulgę przynosiła jednak świadomość, że wyprawią jej przepiękny pogrzeb. Kamfora i olibanum. Muzyka i kwiaty – głównie róże. Płomiennie czerwone, intensywnie żółte i głęboko burgundowe… Klasyczne, ponadczasowe, bezkonkurencyjne. Tulipany były zbyt majestatyczne, żonkile zbyt delikatne, a od lilii kręciło ją w nosie. Natomiast róże były idealne, łączyły zmysłowy blichtr z ostrymi kolcami.

      Powoli zaczynało świtać. Smugi w różnych kolorach – brzoskwiniowego Bellini, pomarańczowego Martini, truskawkowej Margarity i zmrożonego Negroni – rozciągały się na horyzoncie ze wschodu na zachód. W ciągu kilku sekund z otaczających ją meczetów poniosły się wezwania do modlitwy, całkowicie asynchronicznie. W oddali potężnie ziewnął Bosfor, wybudzający się z turkusowego snu. Do portu wracał kuter rybacki, którego silnik dławił się dymem. Wysoka fala przetoczyła się leniwie w stronę nabrzeża. Dawniej teren ten zdobiły gaje oliwne i sady figowe, które ostatecznie buldożery zrównały z ziemią, aby zrobić miejsce dla kolejnych budynków i miejsc parkingowych. Gdzieś w półmroku szczekał pies, bardziej z poczucia obowiązku niż z ekscytacji. Nieopodal ćwierkał ptak, śmiało i głośno, a inny odpowiadał mu trelami, choć znacznie mniej pogodnymi. Chór świtu. Leila słyszała teraz ciężarówkę dostawczą turkoczącą na wyboistej drodze, gdzie wpadała w kolejne dziury. Wkrótce szum wczesnoporannego ruchu ulicznego stanie się ogłuszający. Życie pełną parą.

      Zanim umarła, Tequilę Leilę zawsze zdumiewali, a nawet niepokoili ludzie, którzy czerpali satysfakcję z obsesyjnego spekulowania na temat końca świata. Bo jak pozornie zdrowe umysły mogły pogrążać się we wszystkich tych szalonych scenariuszach uwzględniających asteroidy, kule ogniste i komety zwiastujące klęskę planety? W jej mniemaniu apokalipsa nie była najgorszą rzeczą, jaka mogła się wydarzyć. Możliwość natychmiastowego i absolutnego unicestwienia cywilizacji nie przerażała nawet w połowie tak bardzo, jak zwyczajne uświadomienie sobie, że odejście jednej osoby nie ma wpływu na porządek rzeczy, a życie toczy się swoim torem z jej udziałem czy bez niej. I właśnie to niezmiennie napawało ją strachem.

      •

      Smagający boisko do gry w piłkę nożną wiatr zmienił kierunek. Wtedy ich ujrzała. Czterech nastolatków. Hieny wyruszające o świcie na śmietnikowe łowy. Dwóch chłopaków pchało wózek pełen plastikowych butelek i zgniecionych puszek. Kolejny ciągnął się z tyłu, zgarbiony, na ugiętych kolanach, taszcząc brudny wór z czymś bardzo ciężkim. Czwarty, wyglądający na przywódcę grupy, kroczył na czele charakterystycznym dla tego stanowiska dumnym krokiem, wypinając mizerną pierś niczym kogucik podczas walki. Zmierzali w jej stronę, żartując między sobą.

      „No dalej”.

      Zatrzymali się przy koszu na śmieci po drugiej stronie ulicy i zaczęli przeglądać jego zawartość. Butelki po szamponie, kartony po soku, tubki po jogurcie, pudełka po jajkach… każdy wydobyty skarb lądował na stercie w wózku. Poruszali się zręcznie, z wprawą. Jeden z nich znalazł stary, skórzany kapelusz. Śmiejąc się, założył go na głowę i ruszył dalej z przesadną, arogancką butą, z rękami w tylnych kieszeniach spodni, udając gangstera, którego musiał widzieć w filmie. Przywódca natychmiast porwał kapelusz i wsunął go sobie na głowę. Nikt nie zaprotestował. Po opróżnieniu kosza zaczęli szykować się do odwrotu. Leila patrzyła ze zgrozą, jak zawracają, kierując się w przeciwną stronę.

      „Hej, tu jestem!”

      Wolno, jakby usłyszał błagalne słowa Leili, przywódca uniósł głowę i zmrużył oczy, gdy oślepiło go wschodzące słońce. W zmieniającym się świetle powiódł wzrokiem po horyzoncie. Nagle ją zauważył. Wysoko uniósł brwi, a jego usta zadrżały delikatnie.

      „Nie uciekaj, proszę”.

      Nie zrobił tego. Powiedział do innych coś, czego nie słyszała, i teraz oni także wlepiali w nią wzrok, równie zszokowani jak ich przywódca. Uderzył ją ich młody wiek. To były jeszcze dzieci, ledwie chłystki, chłopcy udający mężczyzn.

      Przywódca zrobił niewielki krok naprzód. I jeszcze jeden. Podszedł do niej tak, jak mysz zbliża się do leżącego na ziemi jabłka – równie nieśmiało i nerwowo, co zdecydowanie i pospiesznie. Jego twarz sposępniała na widok jej stanu, kiedy się do niej przysunął.

      „Nie bój się”.

      Stał teraz tuż obok, tak blisko, że widziała białka jego oczu, przekrwione i cętkowane żółcią. Poznała, że wąchał klej, ten chłopak, który miał nie więcej niż piętnaście lat i którego Stambuł będzie mamił obietnicą ciepłego przyjęcia aż do chwili, gdy w najmniej spodziewanym momencie pozbędzie się go jak starej, szmacianej lalki.

      „Zadzwoń na policję, synu. Zadzwoń na policję, żeby poinformowali moich przyjaciół”.

      Zerknął w lewo i w prawo, upewniając się, że w pobliżu nie ma świadków ani kamer przemysłowych. Gwałtownie pochylił się nad Leilą, sięgając po jej naszyjnik – złoty medalion z maleńkim szmaragdem na środku. Ostrożnie, jakby się bał, że medalion eksploduje mu w dłoni, dotknął go i poczuł przyjemny chłód metalu. Otworzył sekretnik. W środku znalazł zdjęcie. Wyjął je i przyglądał mu się przez moment. Rozpoznał kobietę, młodszą wersję jej samej – u boku mężczyzny o zielonych oczach, łagodnym uśmiechu i długich włosach, ułożonych w niemodnym już stylu. Wydawali się szczęśliwi, zakochani.

      Na odwrocie zdjęcia widniał napis: „D/Ali i ja… wiosna 1976”.

      Przywódca czym prędzej zerwał naszyjnik i wsunął sobie tę zdobycz do kieszeni. Jeśli pozostali, stojący w milczeniu tuż za nim, zdawali sobie sprawę, co zrobił, postanowili to zignorować. Może i byli młodzi, ale zdobyli wystarczające doświadczenie w tym mieście, aby wiedzieć, kiedy zgrywać cwaniaków, a kiedy udawać durniów.

      Tylko jeden zrobił krok naprzód i odważył się zapytać ledwie słyszalnym szeptem:

      – Czy ona… czy ona żyje?

      – Nie bądź śmieszny – odparł przywódca. – Jest martwa jak ugotowana kaczka.

      – Biedna. Kim może być?

      Przechylając głowę, przywódca przyjrzał się Leili, jakby patrzył na nią po raz pierwszy. Zmierzył ją wzrokiem od stóp po czubek głowy, a uśmiech rozlał się po jego twarzy niczym atrament po papierze.

      – Nie widzisz, idioto? To dziwka.

      – Tak myślisz? – zapytał z powagą ten drugi chłopiec, zbyt nieśmiały, zbyt niewinny, aby powtórzyć to słowo.

      – Ja to wiem, idioto. – Przywódca stanął bokiem do grupy, po czym oznajmił głośno i dobitnie: – Poinformują o tym we wszystkich gazetach. I w telewizji! Będziemy sławni! Kiedy dotrą tu dziennikarze, dacie mi mówić. Jasne?

      W oddali silnik jakiegoś auta zwiększył


Скачать книгу