10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie. Elif Shafak

10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie - Elif Shafak


Скачать книгу
cofająca się od brzegu w porze odpływu. Komórki jej mózgu, odcięte od dostaw krwi, zostały całkowicie pozbawione tlenu. Ale nie przestały pracować. Nie od razu. Ostatni zapas energii aktywował niezliczone neurony, łącząc je ze sobą jakby po raz pierwszy. Chociaż serce przestało bić, mózg się opierał, walcząc do samego końca. Wszedł w stan wzmożonej świadomości, obserwując śmierć ciała, wciąż niegotowy, aby zaakceptować własny zgon. Wspomnienia Leili wezbrały, niecierpliwe i skrupulatne, gromadząc fragmenty finiszującego życia. Przypomniała sobie o sprawach, które wydawały się poza jej zasięgiem, o których myślała, że przepadły na zawsze. Czas zaczął płynąć niczym rwący potok przenikających się reminiscencji, w których nie dało się odróżnić przeszłości od teraźniejszości.

      Pierwsze powracające wspomnienie dotyczyło soli – jej dotyku na skórze i smaku na języku.

      Ujrzała siebie jako noworodka – nagiego, gładkiego i czerwonego. Ledwie kilka sekund wcześniej opuściła łono matki, przecisnęła się przez wilgotne, śliskie przejście prosto w objęcia nieznanego jej dotąd strachu i znalazła się w sali pełnej obcych dźwięków, kolorów i przedmiotów. Mimo że był chłodny styczniowy dzień, przez brudne okna wpadało do środka światło słoneczne, znacząc w cętki kołdrę na łóżku i odbijając się w wodzie stojącej w porcelanowej misce. Właśnie w tej wodzie leciwa akuszerka ubrana w barwy jesiennych liści zanurzyła ręcznik. Kiedy go wycisnęła, krew spłynęła po jej przedramieniu.

      – Mashallah, mashallah. To dziewczynka.

      Akuszerka wzięła kawałek krzemienia, który wcześniej trzymała w staniku, i przecięła nim pępowinę. Nigdy nie używała do tego celu noża ani nożyczek, których zimna skuteczność wydawała jej się niestosowna do realizacji tego powikłanego zadania, jakim było przyjęcie dziecka na świat. Staruszka cieszyła się powszechnym szacunkiem w okolicy i mimo wszystkich jej dziwactw i alienacji była uważana za jedną z tych niezrównanych – tych, które miały dwa oblicza, jedno ziemskie i jedno nieziemskie, i które niczym rzucona w górę moneta mogły w dowolnej chwili ujawnić jedną ze swoich dwóch stron.

      – Dziewczynka – powtórzyła młoda matka leżąca na wykonanym z kutego żelaza łóżku z baldachimem. Jej jasnobrązowe włosy sklejał pot, a usta wyschły na wiór.

      Urzeczywistniły się jej obawy. Niedawno, jeszcze w tym miesiącu, spacerowała po ogrodzie w poszukiwaniu pajęczych sieci wśród pnących się wysoko gałęzi, a kiedy znalazła jedną, delikatnie wsunęła palec w jej środek. Kilka dni później wróciła w to samo miejsce. Gdyby pająk naprawił sieć, oznaczałoby to, że urodzi syna. Ale sieć była dziurawa.

      Młoda kobieta nazywała się Binnaz, czyli „tysiąc pochlebstw”. Choć ledwie dziewiętnastoletnia tego roku, czuła się znacznie starsza. Miała pełne, wydatne usta, drobny, zadarty nos, uważany za rzadkość w tej części kraju, podłużną twarz ze szpiczastym podbródkiem i duże, ciemne oczy, nakrapiane niebieskimi drobinkami niczym szpacze jaja. W płowej, lnianej koszuli nocnej, w którą była ubrana, jej ciało wydawało się jeszcze szczuplejsze i delikatniejsze niż zazwyczaj. Na jej policzkach było kilka ledwie widocznych blizn po ospie; dawniej jej matka mawiała, że te ślady zostawiło światło księżyca, które pieściło ją we śnie. Tęskniła za matką, ojcem i dziewięciorgiem rodzeństwa, którzy mieszkali we wsi oddalonej stąd o kilka godzin drogi. Jej rodzina była bardzo biedna – o czym często jej przypominano, odkąd przekroczyła próg tego domu jako nowa panna młoda.

      „Bądź wdzięczna. Kiedy tu przyszłaś, nie miałaś nic”.

      Binnaz często myślała o tym, że nadal nie ma nic; cały jej dobytek jest równie efemeryczny i niezakorzeniony jak nasiona dmuchawców. Wystarczyłby jeden silny podmuch wiatru, jedna gwałtowna ulewa i przepadłby, ot tak. Ciążyła jej myśl, że w każdej chwili może zostać wyrzucona z tego domu. Bo gdyby tak się stało, dokąd by poszła? Jej ojciec nigdy nie przyjąłby jej z powrotem, skoro miał tak wiele gąb do wykarmienia. Musiałaby znowu wyjść za mąż. Nie istniała jednak gwarancja, że kolejne małżeństwo dałoby jej więcej szczęścia albo że kolejny mąż bardziej by się jej podobał. Poza tym, kto by zechciał rozwódkę, kobietę nieczystą? Z balastem tych podejrzeń krążyła po domu, po swojej sypialni, po własnej głowie, niczym nieproszony gość. Ale to miało się zmienić. Powtarzała sobie, że wraz z przyjściem na świat tego dziecka odmieni się jej życie. W końcu przestanie czuć się obco i niepewnie.

      Niemal wbrew własnej woli Binnaz zerknęła w stronę drzwi. Właśnie tam, z jedną ręką na biodrze, a drugą na klamce – jakby zastanawiała się, czy zostać, czy wyjść – stała postawna kobieta o kwadratowej szczęce. Chociaż była ledwie po czterdziestce, plamy na dłoniach i bruzdy wokół cienkich jak ostrze ust sprawiały, że wydawała się starsza. Głębokie zmarszczki, nierówne i wydatne, upodabniały jej czoło do przeoranego pola. Były efektem głównie krzywienia się i palenia. Całymi dniami ćmiła bowiem tytoń szmuglowany z Iranu i popijała herbatę przemycaną z Syrii. Jej czerwone jak cegła, dzięki hojnym ilościom egipskiej henny, włosy miały przedziałek na środku i były zaplecione w idealny warkocz sięgający niemal do pasa. Orzechowe oczy starannie obrysowała najciemniejszym kohlem. To była druga, a właściwie pierwsza żona męża Binnaz – Suzan.

      Spojrzenia obu kobiet skrzyżowały się na moment. Powietrze wokół nich zgęstniało i spieniło się odrobinę, niczym wyrastające ciasto drożdżowe. Od ponad dwunastu godzin przebywały w jednym pokoju, ale teraz każda z nich wycofała się do innego świata. Obie wiedziały, że narodziny tego dziecka na zawsze zmienią ich pozycje w rodzinie. Druga żona mimo młodego wieku i krótkiej bytności pod tym dachem zostanie wywyższona na sam szczyt.

      Suzan odwróciła wzrok, choć nie na długo. Kiedy ponownie pokazała swoje oblicze, znaczyła je srogość, której tam wcześniej nie było. Skinęła głową na dziecko.

      – Dlaczego nie wydaje żadnych dźwięków?

      Binnaz zbladła.

      – Właśnie. Czy coś jest nie tak?

      – Wszystko dobrze – odparła położna, posyłając Suzan chłodne spojrzenie. – Musimy tylko zaczekać.

      Akuszerka obmyła dziecko święconą wodą ze studni Zamzam, zdobytą dzięki uprzejmości pielgrzyma, który niedawno wrócił z hadżu. Po krwi, śluzie i mazi płodowej nie został ślad. Noworodek wił się niepocieszony. Nie przestał nawet po myciu, jakby walczył ze sobą, wykorzystując całe swoje trzy kilo i siedemset gramów.

      – Mogę wziąć ją na ręce? – zapytała Binnaz, oplatając sobie włosami czubki palców, jak to miała w zwyczaju przez cały miniony rok, kiedy się denerwowała. – Ona… ona nie płacze.

      – Jeszcze zapłacze ta dziewczyna – oznajmiła akuszerka stanowczym głosem i natychmiast ugryzła się w język, kiedy jej słowa poniosły się echem niczym zła wróżba. Czym prędzej splunęła trzykrotnie na podłogę i przeniosła lewą stopę nad prawą. Chciała bowiem powstrzymać przepowiednię, jeśli to właśnie wydostało się z jej ust.

      W pokoju panowała nieprzyjemna cisza, kiedy wszystkie tam obecne – pierwsza żona, druga żona, akuszerka i dwie sąsiadki – wyczekująco wpatrywały się w dziecko.

      – Co się dzieje? Powiedz mi prawdę – poprosiła Binnaz cieniutkim głosikiem, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

      Ponieważ wcześniej poroniła już sześć razy, a każde z tych doświadczeń było bardziej druzgocące i trudniejsze do zapomnienia od poprzedniego, przez całą ostatnią ciążę zachowywała wzmożoną ostrożność. Nie dotknęła ani jednej brzoskwini, żeby dziecko nie było pokryte meszkiem; nie dodawała przypraw ani ziół podczas gotowania, żeby dziecko nie miało piegów ani pieprzyków; nie wąchała róż, żeby dziecko nie urodziło się ze znamionami w kolorze porto. Ani razu nie skróciła włosów, żeby przy okazji nie podciąć skrzydeł szczęściu. Powstrzymywała się przed wbijaniem gwoździ


Скачать книгу