10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie. Elif Shafak

10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie - Elif Shafak


Скачать книгу
że tylko ten drobiazg mogła kontrolować. Haroun przysunął się do niej, chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Dopiero wtedy znieruchomiała, a światło w jej oczach zgasło.

      – Nie myślisz racjonalnie. Wszyscy mieszkamy w jednym domu. Będziesz widywała swoją córkę każdego dnia. Przecież nigdzie nie wyjeżdża, na litość boską.

      Jeśli chciał ją w ten sposób pocieszyć, nie osiągnął zamierzonego celu. Trzęsąc się, żeby powstrzymać ból rozrywający jej pierś, ukryła twarz w dłoniach.

      – A kogo moja córka będzie nazywała mamusią?

      – Co to za różnica? Suzan może być mamusią. Ty ciocią. Powiemy jej prawdę, gdy podrośnie. Na razie nie ma potrzeby mącić w tej małej główce. Kiedy będziemy mieć więcej dzieci, i tak wszystkie będą braćmi i siostrami. Będą biegały i rozrabiały po całym domu, zobaczysz. Nie zdołasz odróżnić, które należy do kogo. Wszyscy będziemy jedną wielką rodziną.

      – Kto będzie karmił dziecko? – zapytała akuszerka. – Mamusia czy ciocia?

      Haroun spiorunował staruszkę wzrokiem, napinając każdy mięsień twarzy. Widoczne w jego oczach szacunek i obrzydzenie wykonały dziki taniec. Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął garść przedmiotów: pogniecioną paczkę papierosów z zapalniczką upchniętą w środku, zmięte banknoty, kawałek kredy, której używał do zaznaczania poprawek na odzieży, tabletkę na dokuczający mu żołądek. Pieniądze podał akuszerce.

      – Dla ciebie, w dowód naszej wdzięczności – powiedział.

      Staruszka zasznurowała usta i przyjęła zapłatę. Doświadczenie nauczyło ją, że przebrnięcie przez życie możliwie bez szwanku zależało w znacznej mierze od dwóch podstawowych zasad: trzeba było wiedzieć, kiedy przyjść, i trzeba było wiedzieć, kiedy odejść.

      Gdy sąsiadki spakowały swoje rzeczy i uprzątnęły nasiąknięte krwią prześcieradła oraz ręczniki, pokój wypełniła cisza, niczym woda sącząc się w każdy zakamarek.

      •

      – Pójdziemy już – oznajmiła akuszerka z dyskretną determinacją. Dwie sąsiadki rozważnie zajęły pozycje po obu jej stronach. – Zakopiemy łożysko pod krzewem różanym. A to… – Kościstym palcem wskazała pępowinę, porzuconą wcześniej na krześle. – Jeśli chcecie, możemy wrzucić ją na dach szkoły. Wasza córka zostanie nauczycielką. Albo możemy zabrać to do szpitala. Wtedy będzie pielęgniarką albo, kto wie, może nawet lekarzem.

      Haroun rozważył różne opcje.

      – Spróbujcie ze szkołą.

      Po wyjściu kobiet, odwróciwszy głowę od męża, Binnaz spojrzała na jabłko na stoliku nocnym. Gniło; subtelny, powolny rozkład przebiegał boleśnie wolno. Na widok ciemniejącego brązu wspomniała skarpety imama, który udzielił jej ślubu, i te samotne chwile, kiedy siedziała na tym samym co teraz łóżku, ukrywając twarz za połyskującym welonem, podczas gdy w sąsiednim pokoju jej mąż i goście dogadzali sobie na bankiecie. Matka nie uprzedziła jej, czego spodziewać się w noc poślubną, ale pewna leciwa ciotka, bardziej poruszona obawami Binnaz, dała jej pigułkę, którą poleciła jej wsunąć pod język. „Weź to, a nie poczujesz niczego. Będzie po wszystkim, zanim się zorientujesz”. Ale w panującym tego dnia zamieszaniu zgubiła swoją pigułkę, która, jak podejrzewała, była tylko zwykłą pastylką. Nigdy nie widziała nagiego mężczyzny, nawet na zdjęciach, i chociaż często kąpała swoich młodszych braci, zakładała, że ciało dorosłego mężczyzny wygląda inaczej. Im dłużej czekała na męża, tym większy ogarniał ją lęk. Gdy tylko usłyszała jego kroki, zemdlała i osunęła się na podłogę. Kiedy otworzyła oczy, ujrzała kobietę z sąsiedztwa, która w pośpiechu nacierała jej nadgarstki, zwilżała czoło i masowała stopy. W powietrzu unosił się ostry zapach – wody kolońskiej i octu – z nutą czegoś nieznanego i natrętnego, która, jak Binnaz się potem zorientowała, pochodziła z tubki lubrykantu.

      Później, kiedy zostali tylko we dwoje, Haroun podarował jej naszyjnik wykonany z czerwonej wstążki i trzech złotych monet – po jednej za każdą z cnót, które miała wnieść do tego domu: młodość, uległość, płodność. Widząc, jak bardzo jest zdenerwowana, przemawiał do niej łagodnie, sącząc swój głos w ciemność. Był czuły, ale także dotkliwie świadomy obecności ludzi czekających za drzwiami. Rozebrał ją pospiesznie, być może z obawy, że znowu zemdleje. Przez cały czas Binnaz miała zamknięte oczy, a pot rosił jej czoło. Zaczęła liczyć – „Jeden, dwa, trzy… piętnaście, szesnaście, siedemnaście” – i nie przerwała nawet, kiedy powiedział:

      – Przestań się wygłupiać.

      Binnaz była niepiśmienna i potrafiła liczyć tylko do dziewiętnastu. Za każdym razem, gdy docierała do ostatniej liczby, do tej nieprzekraczalnej granicy, nabierała powietrza i zaczynała od początku. Po przebrnięciu przez na pozór nieskończony zbiór dziewiętnastek Haroun zszedł z łóżka i wymaszerował z pokoju, zostawiając otwarte drzwi. Wtedy do środka wpadła Suzan i zapaliła światło, nie zwracając uwagi na nagość Binnaz ani na zapach potu i seksu unoszący się w powietrzu. Pierwsza żona ściągnęła prześcieradło, obejrzała je i wyraźnie usatysfakcjonowana oddaliła się bez słowa. Resztę wieczoru Binnaz spędziła sama, z cienką warstwą przygnębienia pokrywającą jej ramiona niczym śnieżny puch. Kiedy teraz wspominała to wszystko, z jej ust wyrwał się dziwny dźwięk. Można by go wziąć za śmiech, gdyby nie skrywał tak wiele bólu.

      – Daj spokój – odezwał się Haroun. – To nie…

      – To był jej pomysł? – przerwała mu Binnaz, chociaż nie uczyniła tego nigdy dotąd. – Sama opracowała ten plan? Czy może razem knuliście od miesięcy? Za moimi plecami?

      – Nie mówisz poważnie. – Wydawał się zdumiony, choć bardziej jej tonem niż słowami. Lewą ręką pogładził owłosiony wierzch swojej prawej dłoni, patrząc szklistym, nieobecnym wzrokiem. – Jesteś młoda. Suzan się starzeje. Nigdy nie będzie miała własnych dzieci. Podaruj jej prezent.

      – A co ze mną? Kto mnie podaruje prezent?

      – Allach, oczywiście. Już to zrobił. Naprawdę nie rozumiesz? Nie bądź niewdzięczna.

      – Mam czuć wdzięczność za to? – Wykonała drobny, wahliwy ruch, gest tak nieprecyzyjny, że mógł odnosić się do czegokolwiek, do zaistniałej sytuacji albo do tego miasta, które teraz wydawało jej się tylko kolejnym zaściankiem na dowolnej starej mapie.

      – Jesteś zmęczona – dodał.

      Binnaz zaczęła płakać. Nie roniła łez wściekłości ani żalu. To były łzy rezygnacji, tego rodzaju klęski, który da się porównać z utratą najgorętszej wiary. Powietrze w płucach ciążyło jej niczym ołów. Kiedy przybyła do tego domu, była jeszcze dzieckiem, a teraz, gdy sama miała dziecko, nie pozwolono jej go wychowywać ani pielęgnować. Oplotła kolana rękami i przez dłuższy czas nie wypowiedziała słowa. Tak więc temat był zamknięty raz na zawsze – nawet jeśli w rzeczywistości ta rana jątrząca się pośrodku ich życia miała pozostać otwarta i nigdy się nie zabliźnić.

      Na zewnątrz za oknem uliczny sprzedawca ciągnący swój wózek chrząknął, po czym śpiewnie podał cenę moreli, soczystych i dojrzałych. Przebywająca w domu Binnaz pomyślała wtedy: „Jakie to dziwne”, skoro nie mieli sezonu na słodkie morele, a jedynie na lodowate podmuchy wiatru. Zadrżała, jakby chłód, na który sprzedawca najwyraźniej nie zważał, przeniknął przez ściany i odnalazł ją w środku. Zamknęła oczy, ale ciemność nie pomogła. Ujrzała przerażające piramidy ze śnieżek. Potem spadły na nią niczym deszcz, mokre i twarde, z kamykami w środku. Jedna z nich trafiła ją w nos. Po niej były kolejne, sypały się gęsto i szybko. Ta, która dosięgła dolnej wargi, rozcięła jej skórę. Binnaz otworzyła oczy, wydając zduszony


Скачать книгу