Gambit królowej. Уолтер Тевис
klient, ale nikt jej nie przeszkadzał. Czytała partię za partią, niekiedy zaskakiwał ją jakiś błyskotliwy ruch – poświęcenie hetmana czy mat Beniowskiego. Było tam sześćdziesiąt partii z nagłówkami „W. Smysłow–J. Rudakowski, Moskwa 1945” albo „A. Rubinstein–O. Duras, Wiedeń 1908”. W tej ostatniej białe w trzydziestym szóstym ruchu promowały piona na hetmana, grożąc po ewentualnym odejściu króla szachem z odsłony.
Zerknęła na okładkę. Książka była mniejsza od Współczesnych debiutów szachowych i miała naklejkę z ceną: 2,95 dolara. Beth zaczęła uczyć się na pamięć zapisów. Zegar na ścianie księgarni wskazywał wpół do jedenastej. Za godzinę musi wyjść, żeby zdążyć na egzamin z historii. Księgarz siedział za ladą przy wejściu i nie zwracał uwagi na Beth, pochłonięty własną lekturą. Skupiła się i do jedenastej trzydzieści zapamiętała dwanaście partii.
Wracając autobusem do szkoły, zaczęła odtwarzać je w głowie. W niektórych posunięciach – wcale nie tych zapierających dech w piersiach jak poświęcenie hetmana, lecz czasem w zwykłym przesunięciu piona o jedno pole – dostrzegała tak przejmującą finezję, że przechodził ją dreszcz.
Spóźniła się pięć minut, ale nikt nie robił jej z tego powodu wyrzutów, zresztą i tak rozwiązała test jako pierwsza. Przez dwadzieścia minut, które zostały do dzwonka, rozgrywała w myślach partię „P. Keres–A. Tarnowski, Helsinki 1952”. Partia hiszpańska. W manewrze białych białopolowym gońcem Beth odkryła zawoalowany atak na piona f7. W trzydziestym piątym ruchu białe zagrały wieżą na b7 w tak zaskakujący sposób, że Beth o mało nie krzyknęła na głos.
W Gimnazjum Fairfielda działały kluby towarzyskie, których członkowie spotykali się na godzinę po lekcjach i w niektóre piątki w czasie na naukę własną. Były tam Klub Szalonej Szarlotki, Świeżynki i Dziewczyny z Miasta. Wzorowały się na żeńskich stowarzyszeniach studenckich i kandydatki na członkinie musiały się poddać rytuałowi przyjęcia. Do Klubu Szalonej Szarlotki należały uczennice ósmej i dziewiątej klasy; nosiły przeważnie jasne kaszmirowe sweterki i podkolanówki w romby do dwukolorowych sznurowanych półbutów z modnie startymi noskami. Część z nich mieszkała za miastem i miała własne konie. Wierzchowce czystej krwi. Takie dziewczyny omijały cię wzrokiem na korytarzu, zawsze uśmiechały się do kogoś innego. Ich sweterki były jaskrawożółte, intensywnie błękitne i pastelowozielone, a podkolanówki wyprodukowane ze stuprocentowej wełny importowanej z Anglii.
Patrząc na przerwie na swoje odbicie w lustrze w damskiej toalecie – na proste brązowe włosy, wąskie ramiona i okrągłą twarz z nijakimi brązowymi oczami i piegowatym nosem – Beth czuła czasem w ustach znajomy smak octu. Dziewczęta, które należały do klubu, używały szminki i cieni do powiek. Beth się nie malowała i ciągle jeszcze nosiła pazia. Ani jej samej, ani nikomu innemu nigdy nie przyszło do głowy, że mogłaby wstąpić do klubu.
– W tym tygodniu będziemy się uczyć dwumianu Newtona – oznajmiła pani MacArthur. – Czy ktoś umie powiedzieć, co to dwumian?
Siedząca w ostatniej ławce Beth podniosła rękę. Nigdy wcześniej tego nie robiła.
– Proszę – powiedziała nauczycielka.
Beth wstała. Nagle poczuła się okropnie zmieszana.
– Dwumian to wyrażenie algebraiczne złożone z dwóch jednomianów. – Przerabiali to w zeszłym roku w Methuen. – X dodać Y jest dwumianem.
– Bardzo dobrze – pochwaliła pani MacArthur.
Przed Beth siedziała dziewczynka o imieniu Margaret. Miała lśniące jasne włosy i kaszmirowy sweterek w kosztownym odcieniu bladej lawendy. Kiedy Beth siadała z powrotem, jasna główka odwróciła się leciutko w jej stronę.
– Mózgownica! Cholerna mózgownica! – syknęła.
Beth spędzała wszystkie przerwy samotnie. Nawet nie przyszło jej do głowy, że mogłoby być inaczej. Większość dziewcząt przechadzała się parami albo trójkami, ale ona zawsze spacerowała sama.
Kiedy pewnego popołudnia wychodziła z biblioteki, wytrącił ją z zamyślenia czyjś daleki śmiech. W głębi korytarza, w aureoli popołudniowego słońca zobaczyła wysoką czarnoskórą dziewczynę odwróconą do niej plecami. Dwie niższe dziewczynki stały obok dystrybutora z wodą i patrzyły na jej twarz. Beth nie widziała wyraźnie ich rysów, ostry blask słońca raził ją w oczy. Wysoka odwróciła się, przechylając głowę w znajomy sposób, i Beth poczuła, że serce staje jej w piersi. Ruszyła korytarzem w jej stronę.
Ale to nie była Jolene. Beth zatrzymała się i odwróciła na pięcie. Trzy dziewczyny odeszły od dystrybutora i pogrążone w głośnej rozmowie wyszły przez główne drzwi. Beth długo stała i patrzyła w ślad za nimi.
– Czy mogłabyś pójść do drogerii Bradleya i kupić mi fajki? – poprosiła pani Wheatley. – Chyba się przeziębiłam.
– Tak, proszę pani – odpowiedziała Beth.
Było sobotnie popołudnie i Beth siedziała w fotelu z książką na kolanach, ale jej nie czytała. Odtwarzała w głowie partię Paula Morphy’ego z szachistą oznaczonym jedynie jako arcymistrz. Coś jej nie pasowało w osiemnastym ruchu Morphy’ego – skoczek na c4. To dobre posunięcie, ale Beth czuła, że ruch wieżą na skrzydle hetmańskim byłby bardziej zabójczy.
– Dam ci karteczkę, bo jesteś jeszcze trochę za młoda, żeby palić.
– Tak, proszę pani.
– Trzy paczki chesterfieldów.
– Tak, proszę pani.
Była w drogerii tylko raz, z panią Wheatley. Pani Wheatley wręczyła jej świstek z napisanym ołówkiem zamówieniem oraz dolara i dwadzieścia centów. Beth podeszła do kontuaru i podała kartkę panu Bradleyowi. Za jej plecami znajdował się stojak z prasą. Wzięła z lady papierosy, odwróciła się i zaczęła oglądać czasopisma. Na okładkach „Time’a” i „Newsweeka” było zdjęcie senatora Kennedy’ego. Startował w wyborach prezydenckich, ale raczej nie miał szansy ich wygrać, ponieważ był katolikiem.
Jedną półkę zajmowały w całości czasopisma kobiece; na wszystkich okładkach widniały twarze przypominające buzie Margaret, Sue Ann i ich koleżanek z Klubu Szalonej Szarlotki: błyszczące włosy, pełne, czerwone usta.
Już miała wyjść, kiedy nagle coś przykuło jej uwagę. W prawym dolnym rogu, wśród magazynów poświęconych fotografii, kąpielom słonecznym lub majsterkowaniu, leżało czasopismo z obrazkiem figury szachowej. Zawróciła i wyjęła je ze stojaka. Na okładce były tytuł – „Chess Review” – i cena. Beth zajrzała do środka. Znajdowały się tam opisy partii i zdjęcia szachistów podczas gry. Jeden z artykułów miał nagłówek Nowe spojrzenie na gambit królewski, inny – Genialne posunięcia Morphy’ego. Przecież przed chwilą analizowała jego partię! Beth szybciej zabiło serce. Dalej przerzucała kartki. Znalazła artykuł o szachach w Rosji. Najczęściej powtarzającym się słowem był „turniej”. Jeden z działów nazywał się nawet „Życie turniejowe”. Nie wiedziała, że istnieją turnieje szachowe. Myślała, że szachy to coś, czym człowiek zajmuje się w wolnym czasie, jak szydełkowanie i układanie puzzli pani Wheatley.
– Młoda damo – odezwał się za jej plecami pan Bradley. – Zapłać za czasopismo albo odłóż je na miejsce.
Odwróciła się przestraszona.
– Nie mogę tylko…?
– Przeczytaj, co tu jest napisane.
Na wysokości jej wzroku wisiała tabliczka z odręcznym napisem: „Chcesz poczytać – musisz kupić”. Beth zostało piętnaście centów. Kilka dni wcześniej pani Wheatley oznajmiła, że przez jakiś czas nie będzie jej wypłacać kieszonkowego; kończyły im się pieniądze, a pan Wheatley na dobre utknął na Zachodzie.