Gambit królowej. Уолтер Тевис
w szafie.
W drodze z sierocińca pani Wheatley mówiła, jak to dobrze, że dostali do adopcji starsze dziecko. „To dlaczego nie wzięli Jolene?” – zapytała w duchu Beth, ale nie powiedziała tego na głos. Popatrzyła na pana Wheatleya, na jego zaciśnięte szczęki i blade dłonie na kierownicy, zerknęła na panią Wheatley i już wiedziała, że nigdy w życiu nie zaadoptowaliby Jolene.
Usiadła na łóżku i strząsnęła z siebie wspomnienia. Materac był cudownie miękki, łóżko pachniało czysto i świeżo. Pochyliła się, zdjęła buciki i się położyła. Wyciągnęła się wygodnie, zachwycona, że ma tyle miejsca, i odwróciła głowę, by nacieszyć się widokiem szczelnie zamkniętych drzwi, dzięki którym miała ten pokój wyłącznie dla siebie.
W nocy leżała bezsennie przez kilka godzin, wcale nie śpieszyło jej się, żeby zasnąć. Na ulicy świeciły latarnie, ale porządne, ciężkie rolety w oknach nie przepuszczały ich blasku. Przed pójściem spać pani Wheatley pokazała Beth swój pokój. Znajdował się po drugiej stronie korytarza i dorównywał rozmiarami sypialni Beth, ale miał telewizor i przykryte pokrowcami fotele, a kapa na łóżko była niebieska.
– Tak naprawdę to zaadaptowane poddasze.
Leżąc w łóżku, Beth słyszała dalekie pokasływanie, a później kroki bosych stóp w korytarzu, kiedy pani Wheatley szła do łazienki, jednak wcale jej to nie przeszkadzało. Drzwi do jej sypialni były zamknięte na klucz. Nikt ich nie otworzy, niespodziewanie rażąc ją światłem. Pani Wheatley była sama w swojej sypialni, nie będzie żadnych rozmów ani kłótni – tylko muzyka i przytłumione, syntetyczne dźwięki z telewizora. Byłoby cudownie, gdyby była tu Jolene, ale wtedy ten pokój nie należałby wyłącznie do niej, nie spałaby sama w ogromnym łóżku, wyciągnięta przez środek, mając chłodne prześcieradło, a teraz także ciszę tylko dla siebie.
W poniedziałek zaczęła naukę w szkole. Pani Wheatley zawiozła ją taksówką, chociaż miałyby do pokonania pieszo niecałą milę. Beth poszła do siódmej klasy. Szkoła przypominała tamto liceum, w którym dawała pokaz gry jednoczesnej. Beth wiedziała, że jest źle ubrana, ale nikt nie zwracał na nią większej uwagi. Kilkoro dzieciaków pogapiło się na nią przez chwilę, kiedy nauczycielka przedstawiła ją klasie, i na tym koniec. Dali jej podręczniki i przydzielili ławkę. Z książek i z tego, co mówił nauczyciel, zorientowała się, że będzie łatwo. Trochę denerwował ją hałas w czasie przerwy i parę razy poczuła się głupio, kiedy ktoś na nią spojrzał, ale to wcale nie było takie trudne. Czuła, że w tej jasnej, hałaśliwej szkole nie wydarzy się nic, z czym nie umiałaby sobie poradzić.
Podczas przerwy na drugie śniadanie usiadła w stołówce w kącie, sama ze swoją kanapką z szynką i kartonikiem mleka, ale po chwili do jej stolika podeszła inna dziewczynka. Żadna z nich się nie odezwała. Ta druga też była brzydka, tak samo jak Beth.
W połowie lunchu Beth spojrzała na nią przez stół.
– Macie tu klub szachowy? – zapytała.
– Co? – zdziwiła się dziewczynka.
– Czy w tej szkole jest klub szachowy? Chciałabym się zapisać.
– Och. Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli tu coś takiego. Spróbuj zapisać się do cheerleaderek.
Beth w milczeniu dojadła swoją kanapkę.
– Zauważyłam, że dużo czasu poświęcasz na naukę – zagadnęła pani Wheatley. – Nie masz żadnego hobby?
W rzeczywistości Beth się nie uczyła, tylko czytała książkę ze szkolnej biblioteki. Siedziała w fotelu przy oknie. Pani Wheatley zapukała przed wejściem do jej pokoju. Miała na sobie mechaty różowy szlafrok i różowe atłasowe kapcie. Przysiadła na łóżku Beth, uśmiechając się z roztargnieniem, jakby jej myśli krążyły wokół czegoś innego. Mieszkały razem już od tygodnia i Beth zdążyła się zorientować, że pani Wheatley często się tak zachowuje.
– Kiedyś grałam w szachy – odparła.
Pani Wheatley zamrugała.
– W szachy?
– Bardzo to lubiłam.
Pani Wheatley potrząsnęła głową, jakby miała coś na włosach.
– Och, szachy! – powtórzyła. – Królewska gra. Jak miło.
– Gra pani? – zapytała Beth.
– O Boże, nie! – Roześmiała się autoironicznie. – Jestem na to za głupia. Ale mój ojciec grywał. Był chirurgiem i, pod pewnymi względami, bardzo wytwornym mężczyzną. Sądzę, że w swoim czasie był znakomitym szachistą.
– Mogę z nim pograć?
– Obawiam się, że nie – powiedziała pani Wheatley. – Umarł lata temu.
– A jest ktoś inny, z kim mogłabym pograć?
– W szachy? Nie mam pojęcia. – Pani Wheatley przyjrzała się Beth. – Czy to nie jest gra głównie dla chłopców?
– Dziewczynki też grają.
– Jak miło! – Pani Wheatley wyraźnie była myślami gdzie indziej.
Pani Wheatley przez dwa dni sprzątała dom przed przyjściem panny Farley, a rano w dniu wizyty trzy razy odsyłała Beth na górę, żeby się uczesała.
Pannie Farley towarzyszył wysoki mężczyzna w kurtce bejsbolówce. Ku zaskoczeniu Beth okazało się, że był to Fergussen. Wyglądał na nieco skrępowanego.
– Cześć, Harmon – powiedział. – Wprosiłem się w gości.
Wkroczył do salonu pani Wheatley i stanął z rękami w kieszeniach.
Panna Farley przyniosła plik formularzy i kwestionariusz do wypełnienia. Chciała wiedzieć, jak Beth się odżywia, jak sobie radzi w szkole i co będzie robiła w wakacje. Mówiła głównie pani Wheatley. Beth zauważyła, że z każdym kolejnym pytaniem nabiera coraz większej swady.
– Nie macie pojęcia, jak wspaniale Beth przystosowała się do nowego środowiska. Nauczyciele bardzo ją chwalą…
Beth nie przypominała sobie, żeby pani Wheatley choć raz rozmawiała z nauczycielami, ale wolała się nie odzywać.
– Liczyłam na to, że zastanę pana Wheatleya – powiedziała panna Farley. – Wróci niedługo?
– Allston zadzwonił, żeby uprzedzić, że niestety nie zdąży. Bardzo ciężko pracuje, naprawdę. – Nie przestając się uśmiechać, zerknęła na Beth. – Jest bardzo pracowity i świetnie zarabia.
– Udaje mu się spędzić trochę czasu z Beth? – spytała panna Farley.
– Oczywiście! – wykrzyknęła pani Wheatley. – Jest wspaniałym ojcem.
Beth ze zdumieniem patrzyła na swoje dłonie. Nawet Jolene nie umiała tak świetnie kłamać. Wyobraziła sobie ojcowskiego Allstona Wheatleya, który istniał jedynie w słowach pani Wheatley, i na chwilę sama w niego uwierzyła. Ale szybko przypomniała sobie tego prawdziwego: ponurego, oziębłego i małomównego. A poza tym wcale nie zadzwonił.
Przez całą godzinną wizytę Fergussen prawie się nie odzywał. Kiedy wstali, żeby się pożegnać, podał jej rękę i Beth na chwilę zamarło serce.
– Fajnie cię było zobaczyć, Harmon – powiedział.
Uścisnęła jego dłoń nieszczęśliwa, że musi wyjść, że nie może z nią zostać.
Kilka dni później pani Wheatley zabrała ją do miasta na zakupy. Kiedy podjechał autobus, Beth wsiadła bez wahania, chociaż nigdy wcześniej nie jechała takim środkiem lokomocji. Była ciepła jesienna sobota i Beth pociła się w wełnianej spódniczce z Methuen. Nie mogła się doczekać, kiedy dostanie