Odrobina czarów. Michelle Harrison

Odrobina czarów - Michelle  Harrison


Скачать книгу
Żadnych odgłosów czy oznak ruchu, jeśli nie liczyć postękiwania łodzi bujających się na szarej wodzie. Skradały się przez mgłę, stąpając lekko po drodze, która wiodła od jednego końca portu do przeciwnego. Betty spostrzegła ich własną łódź, pomalowaną na świeżą zieleń i kołyszącą się do rytmu ze swymi sąsiadkami. Szarpała lekko za cumę, jakby nie mogła się doczekać rejsu.

      Fliss pokazała gdzieś dalej.

      – Patrzcie. Łódź strażników.

      Rzeczywiście, była tam, tak szczelnie opatulona kłębami mgły, że Betty ją przeoczyła, niewielka łódka na skraju portu. Prosta i czarna, ale z żelaznym emblematem wrony na dziobie i z trzema rzędami siedzeń: przednie i tylne przeznaczone były dla strażników, a środkowe dla przewożonych więźniów.

      – A druga łódź? – zastanawiała się Betty. – Pike twierdził, że wyspę przeszukuje jeszcze jeden zespół. – Coś zatrzeszczało pod podeszwą jej buta. Schyliła się i dotknęła ziemi. Okruszki…?

      – Piernik! Charlie musiała go upuścić, co oznacza, że gdzieś tu jest!

      – Była – odparła Fliss ponurym głosem, a Betty podążyła za jej wzrokiem.

      Z żelaznego pierścienia tuż obok łodzi strażników zwisał gruby sznur, przywiązany za pomocą skomplikowanego węzła, który Betty widziała już kiedyś w jednej z książek swojego ojca o żeglarstwie.

      Ścisnęło ją w żołądku.

      – Cóż, przynajmniej teraz mamy pewność. – Wskazała na luźny sznur. – Nie znajdziemy Charlie na Wronoskale. Zabrali ją drugą łodzią strażników.

      – Niech to wszystko diabli! – Oczy Fliss zaszkliły się od gniewnych łez. – Dlaczego to się zawsze przytrafia akurat nam? – Rozglądała się zaciętym wzrokiem po zatoce. – I oczywiście musiał przyjść przypływ – nie wspominając o tej przeklętej mgle! Czy choć raz nie mogłoby nam sprzyjać szczęście?

      Betty dotknęła delikatnie jej ramienia.

      – Nie poddawaj się. I nie wiń za tę sytuację losu, bo to nie los zgotował nam te kłopoty. – Tylko ja, dodała już w myślach; moje własne decyzje.

      – A babka? – zapytała Fliss płaczliwym głosem. Świdrowała wzrokiem morze, chociaż nie sposób było niczego na nim dojrzeć. – Myślisz, że ją też zabrali?

      – Nie. – Betty też czuła się bezsilna. Na domiar złego w piersi ciążyła jej jak zimny głaz odpowiedzialność za wszystko, co się właśnie działo. Zwykle to Fliss stanowiła uosobienie spokoju, to ona przynosiła innym pociechę, ale dzisiaj role się odwróciły. – To na Charlie im zależy. – Obejrzała się w stronę, z której przyszły, za zieloną łódź, gdzie kamienista ścieżka pięła się lekko w górę. Gdyby nią podążyły, minęłyby przystań promową, a następnie dotarły na cypel Wronoskału. – Jeśli ci łowcy w czymkolwiek byli z nami szczerzy, to babki trzeba szukać na…

      – Na Dziobie Szachraja – rozbrzmiał obok głos Błądki.

      Betty podskoczyła.

      – Tak – wymamrotała, starając się zdusić strach. W gęstej mgle, z niewidzialną dziewczynką idącą tuż obok, umysł płatał człowiekowi figle – Betty mogłaby przysiąc, że nie zobaczyła mgiełki oddechu, gdy Błądka się odezwała. Ale może tylko jej się zdawało?

      – Powinnyśmy tam pójść – stwierdziła Fliss. – Żeby się upewnić, że z babką wszystko w porządku. Jeśli rzeczywiście tam jest, to pewnie zamknęli ją w tym śmierdzącym areszcie…

      – A Charlie? – protestowała Betty. – Nie mamy czasu do stracenia!

      – Betty, błagam cię. Przecież nawet nie wiemy, dokąd ją zabrali. A zresztą wypływanie w taką mgłę to czyste szaleństwo! Może z cypla uda nam się coś dostrzec. Łódź, światło w ciemnościach, a może… a może babka usłyszała, dokąd się wybierają. Moim zdaniem warto spróbować.

      – Och, dobrze – rzuciła Betty. – Oby to się nie okazało pomyłką.

      Ruszyły jeszcze żwawiej przez mgłę, która zdawała się robić wszystko, co w jej mocy, żeby pokrzyżować im szyki. W pobliżu klifu ścieżka była bardziej stroma, a powietrze zimniejsze. Drogę oświetlał im blask promieniujący z lampki, w której zastygł błędny ognik. Betty próbowała czerpać z jego obecności otuchę. W końcu stanowił ich jedyne źródło światła i gdyby nie on, potykałyby się o kamienie i korzenie. Cóż z tego jednak, skoro jednocześnie roztaczał złowróżbną aurę niesamowitości? Miał w sobie coś tak nieziemskiego, że z całą pewnością nie należał do tego samego świata co one.

      Nie rozmawiały, oszczędzając siły na wspinaczkę. Betty cieszyła się z wysiłku, bo wreszcie zdołała rozgrzać zmarznięte kończyny. Och, jak bardzo zdążyła się przyzwyczaić do chłodu! Kiedy w końcu dotarły na szczyt ścieżki, paliły ją wszystkie mięśnie. Zmrużyła powieki, szukając we mgle właściwej drogi.

      Cypel zwany Dziobem Szachraja był szerokim, pustym pasmem ziemi, porośniętym wyłącznie trawą i zupełnie pozbawionym życia, jeśli nie liczyć wron i mew. Przed laty z klifu prowadziła w dół druga ścieżka, aż do jaskiń używanych przez przemytników, ale zarosła, kiedy jaskinie zasypano. Dziś tylko jedna rzecz przypominała o mrocznej przeszłości Dziobu Szachraja; jedna i zarazem jedyna, jaka się tam ostała: stary areszt.

      Była to ciasna kamienna cela z drzwiami o maleńkim zakratowanym okienku.

      – To miejsce przyprawia mnie o ciarki – powiedziała Fliss cicho.

      Betty kiwnęła głową, wpatrując się w omszałe ściany aresztu. Kiedy były młodsze, przychodziły tu z innymi dzieciakami z Wronoskału, żeby sprawdzić, kto jest najodważniejszy – a może raczej najgłupszy? Wymyślili w tym celu specjalną zabawę. Każdy uczestnik musiał dorzucić do wspólnej puli, nazywanej Łupem Szachraja, jakiś cenny drobiazg: monetę, cukierek, ładny kamyk albo muszelkę. Następnie kolejno zakradali się do celi, podczas gdy reszta patrzyła. Cel zabawy polegał na tym, by dotknąć krat okienka i krzyknąć: „Łup Szachraja!”, choć przeważnie zwycięzcą zostawał ten, kto podszedł najbliżej, bo niewielu miało odwagę dotknąć krat. Szczególnie po tym, co spotkało Betty…

      Przełknęła ciężko ślinę. Wciąż świetnie pamiętała, jak uśmiechała się szeroko, jak wyciągała rękę w stronę drzwi i nabierała powietrza w płuca, żeby wykrzyczeć hasło. Niestety, zamiast dumy z wygranej poczuła jedynie zimny uścisk, gdy wtem zza krat wystrzeliła dłoń. Z mroku aresztu dobiegł ją świszczący rechot, tym bardziej przerażający, że nie widziała twarzy więźnia. Krzyczała głośno, próbowała się wyrwać, ale palce zakleszczyły się jak stalowy potrzask. I tylko Fliss zebrała się na odwagę, by pomóc. Chwyciła w garść Łup Szachraja i cisnęła monetami i cukierkami w kraty, wołając ile sił w płucach: „Puszczaj moją siostrę!”.

      Podziałało. Brudna ręka zwolniła chwyt, kiedy więzień rzucił się na podłogę celi, żeby pozbierać skarby.

      Betty spojrzała na swój nadgarstek i znów poczuła na skórze tamte zimne palce.

      – Po raz pierwszy w życiu widziałam cię przestraszoną – skomentowała Fliss.

      – A ja po raz pierwszy się przekonałam, jaka potrafisz być dzielna – odparła Betty z uśmiechem. Wymieniły milczące spojrzenia, bo słowa były im zbędne – od tamtej pory wiele razy się bały i wiele razy musiały szukać w sobie odwagi.

      Zbliżyły się ostrożnie do aresztu, podchodząc od jego tylnej strony. Mokra, przerośnięta trawa skutecznie tłumiła ich kroki. Błądka podążała za nimi bezgłośnie.

      Okrążywszy niewielki budynek, przekonały się, że drzwi są


Скачать книгу