Sybirpunk 3. Michał Gołkowski
w kierunku kibla. Piekło mnie koszmarnie po tym cewniku, ale zarazem miałem wrażenie, że chce mi się lać.
W ogóle to byłem nagi, tak totalnie nagi, uświadomiłem sobie. Obandażowany, poopatrywany, pozszywany i wysmarowany środkami dezynfekującymi. Chyba było mi zimno w nogi, więc czucie powoli wracało.
Chciałem stanąć nad kiblem, ale rzeczywistość bujnęła się niepokojąco i zaczęła wirować, więc czym prędzej grzecznie usiadłem.
Posiedziałem chwilę, i jeszcze jedną chwilę. Rozejrzałem za papierem. No cóż. Zawsze miło tak, kiedy…
Zerwałem się nagle jak oparzony – coś połaskotało mnie po jajkach!! Podskoczyłem, przebierając nogami, zamachałem rękoma w powietrzu… Słabość napłynęła falą, przed oczami zrobiło mi się ciemno. Oparłem się o ścianę i powoli osunąłem po niej na ziemię, dysząc ciężko.
Kurwa mać, w tym kiblu coś było! Coś się poruszyło, coś tam przecież…
Podczołgałem się bliżej i zajrzałem ostrożnie, czując, jak w skroniach łomocze mi krew.
W otworek zaraz pod wylotem spłuczki chowała się zwalniająca powoli obrotowa szczotka, natryskiwana wodą z dwóch bocznych dysz. Szczotka wjechała w ściankę muszli, zaślepka wsunęła się na miejsce, klapa powoli zamknęła się sama, zostawiając mnie jak tego debila – klęczącego nago przed sraczem.
Odczekałem jeszcze, ale nic się nie wydarzyło. Z trudem wstałem, mimo że prawa skroń i oko łupały tępym, łomoczącym bólem. Podniosłem klapę, ostrożnie usiadłem jeszcze raz.
Posiedziałem, powierciłem się. Okej, a jakbym spróbował wstać, to wtedy…
Tym razem nie pozwoliłem maszynie naruszyć mojej przestrzeni intymnej, bo zerwałem się wcześniej. Niedoczekanie twoje!
– Jeszcze dupę sobie sam umiem wytrzeć, zasrana kupo złomu… He, he, zasrana kupo – chrapliwie zaśmiałem się z własnego dowcipu.
Ostrożnie podszedłem do umywalki. W odróżnieniu od kibla wyglądała na dość wiekową, raczej tradycyjną, ale ostrożności nigdy dość. Odkręciłem niedużym strumieniem wodę, żeby zwilżyć wyschnięte na wiór usta…
…a potem spojrzałem w wiszące na ścianie lusterko.
Owszem, wyglądałem mocno paskudnie. Opuchnięty, posiniaczony, z ponaklejanymi na pociętą twarz plastrami ściągającymi brzegi ran.
Natomiast tego tu wcześniej nie było.
Ostrożnie, z niedowierzaniem uniosłem rękę i dotknąłem miejsca, gdzie powinno być moje prawe oko.
Teraz zamiast niego było – no cóż, było COŚ.
I nie chodziło o opuchliznę, rozlanego na pół twarzy fioletowo-zielonego siniaka ani liczbę szwów, bynajmniej.
Teraz miałem tam jakąś przedziwną, lekko wyłupiastą konstrukcję z oksydowanego na czarno metalu, w której jarzyło się zielenią potrójne oko kamerki. Lekkie zaczerwienienia wokół wkrętów mocujących, świeży strup w miejscu, gdzie obrzeże z syntoskóry nie do końca dobrze się przyjęło i zespoliło z moją naturalną tkanką.
– Heee… – z gardła wydobył mi się ni to jęk, ni to skrzek. Nachyliłem się mocniej, przyłożyłem dłoń do twarzy i przeciągnąłem opuszkami po metalu. – Ooo… O kurwa, o kurwa…!
Zrobiłem krok do tyłu, moje odbicie w pękniętym lustrze przesunęło się. Zbyt szybko, zbyt gwałtownie – obraz eksplodował setką wykresów i podpisów, kolory miotnęły się dziko, przechodząc w spektrum neonowej zieleni i fioletu, ostrość nagle przekręciła się do rozmytych plam, a potem natychmiast skoczyła w drugą stronę, wyostrzając krawędzie widzianych przedmiotów tak, że można by nimi ciąć szkło.
– Aaa! – wrzasnąłem, zasłaniając wszczep ręką. Chciałem chwycić się umywalki, ale mechaniczna proteza dłoni zacisnęła się zbyt mocno i porcelana strzeliła mi w palcach niczym lukier na cieście. Zatoczyłem się w tył, machnąłem, chciałem czegoś złapać, ale straciłem równowagę.
Poleciałem na plecy, upadając, walnąłem o coś barkiem. Zabrzęczał metal, posypały się z hurgotem blaszane miski.
Leżałem bezradnie, częściowo przyciśnięty metalowym stolikiem rodem z sali operacyjnej. Przebierałem rękoma i nogami, a świat wokół mnie płynął i tańczył. Sufit był to bliżej, to dalej. Widziałem każdy paproch na tynku, żeby zaraz odjechać na kilometr od niego tak, że lampa była nieledwie punkcikiem w ciemności.
Szok powszczepowy. Typowa reakcja, kiedy organizm nagle rozumiał, że ma w sobie coś, co normalnie zidentyfikowałby jako „ciało obce” – ale to już nie było obce.
Oddychaj, Chudy, oddychaj równo. To minie, to przejdzie, tylko…
Zacharczałem, zrobiło mi się niedobrze, żółć podeszła gulą do gardła. Świat oddalił się jeszcze bardziej, kolory spłynęły w spektrum zimnego fioletu.
Mój mózg najwyraźniej zdecydował, że wystąpił krytyczny wyjątek o niemożliwym do spamiętania kodzie, a system zostanie awaryjnie zamknięty. Jeśli mam ochotę, zawsze mogę skontaktować się ze sprzedawcą albo zadzwonić na linię obsługi klienta, podając…
Po raz kolejny odpłynąłem.
Obudziłem się, czując, jak koszmarnie boli mnie stłuczona dupa.
Drżąc z zimna, wygrzebałem się spod stolika, zrzuciłem na ziemię metalową miskę pełną jakichś narzędzi chirurgicznych. Na nogach jak z waty wróciłem do swojego łóżka, nakryłem się zdecydowanie zbyt cienkim pledem i naciągnąłem go aż pod sam nos.
Kurde, gdzie ja byłem?
Co się w ogóle stało?
Jeszcze raz sięgnąłem ręką ku twarzy. No tak, nadal tam była – twarda skorupa poliwęglanu natryśniętego na stal, w niej wypukła półsfera niby-oka.
– Kurwaa… – zajęczałem.
Miałem implant, i to centralnie na twarzy. W dodatku jeden z tych, które wcale nie próbowały udawać ani kształtów, ani faktury czy koloru ludzkiego ciała. Po tylu latach unikania tego gówna w końcu i na mnie przyszło…
No, z drugiej strony sytuacja była, oględnie rzecz ujmując, nadzwyczajna. Rękę mi zrobili w warunkach bojowych, i ją też nie dla durnej zachcianki dostałem.
Odleżałem się trochę, zagrzałem, postanowiłem znów wyjść z łóżka.
Zawinąłem się w koc i zacząłem jak jakiś współczesny rozbitek kawałek po kawałku eksplorować tych kilkanaście metrów kwadratowych powierzchni.
To miejsce było jakimś podziemnym bunkrem albo kawałkiem laboratorium. Zero okien, niskie beczkowate sklepienie. Dosłownie ta jedna salka, nieduży przedsionek, kibel i tyle. Wszędzie pełno zaczepów i punktów montażowych, gniazda zasilania i wyprowadzone ze ścian wiązki kabli… Widać, że Olga nie urządziła tego ani w tydzień, ani w miesiąc.
Toaleta była, o dziwo, ultranowoczesna – piękna ciśnieniowa kabina prysznicowa, zupełnie niepasujące do poobtłukiwanych kafelków chromowane baterie z ceramicznymi kurkami. Świeżusieńkie, pachnące cytrusami ręczniki na zardzewiałych uchwytach.
Wygodna, jakkolwiek minimalistycznie jednoosobowa leżanka. Jak pokój hotelowy przygotowany na okoliczność końca świata.
Ach, no i oczywiście stała też pod ścianą pancerna szafa, od której niósł się znajomy, niemalże miły zapach smaru do broni. Otworzyłem z pewną nadzieją – no cóż, w większości pusto. Za to leżał tam na półce mój pistolet, obok niego kilka pudełek amunicji.
A na