Sybirpunk 3. Michał Gołkowski
więc była zacząć sobie radzić.
Dokończyłem sushi, zapijając sporą ilością wody i myśląc intensywnie.
Ewidentnie mnie tu schowała, bo w normalnym szpitalu by mnie wykończyli od razu. Albo nawet jeszcze w karetce podali pavulon i witaj, smutku. Kto? Ktokolwiek. Oni, Żydzi, cykliści i masoni. FSB, Zarnicki, Taran, Walera, nieważne. Wrogów miałem pod dostatkiem.
Tylko że co? Miałem tu siedzieć?
No, w sumie mogłem się ukrywać do końca dni swoich. Trzymać głowę nisko, nie wychylać się. Czekać, aż Olga wróci, skądkolwiek wraca, i przywiezie chińszczyznę w plastiku.
Fajnie by było, gdyby wróciła, swoją drogą.
Miałem co najmniej kilka pytań, które cisnęły mi się na myśl, aż proszących się o odpowiedź. Na dobry początek? No cóż, na dobry początek chciałbym się dowiedzieć, co, do kurwy, robiło na moim implancie twarzy wpisane w odwrócony trójkąt H.
A-ha, właśnie H. Ha-ha, kurwa. H czytane cyrylicą, czyli N. N jak w nazwie NovaTek. Korporacji, która była gdzieś tam, w samym centrum odpowiadającej za wszystkie moje kłopoty konstelacji, zaraz obok nazwiska Akułowa.
Na logikę rzecz biorąc: skoro Olga mnie składała, to musiała mieć dostęp do ich sprzętu. Zresztą pracowała u nich, do cholery! No więc dlaczego…
Ścisnąłem głowę i skrzywiłem się, kiedy skroń zapulsowała gwałtownym, ostrym bólem.
Nie myśl tyle, Chudy.
Na myślenie przyjdzie czas potem, na spokojnie.
Kiedy porozwiązujemy nieco bardziej palące kwestie i zajmiemy się losem najbliższych.
Takich jak chociażby Kusto. Cholera, on gdzieś tam był, u Olgi. Czy opiekowała się nim? Na pewno. Czy wystarczała mi ta świadomość? Nie. Zarówno on, jak i ona mogli mieć przeze mnie konkretne nieprzyjemności.
Bo ta dziewczyna przecież dla mnie wystąpiła przeciwko swemu mocodawcy. Przeciwko wszechmocnej grupie NovaTek, przeciwko bezlitosnemu Zarnickiemu, którego braciszka pewnie próbowali teraz poskładać z kawałków ludzie koronera.
Oczywiście on nie wiedział, że należy zapisać to na jej konto – pewnie zupełnie niesłusznie przypisywał tę wątpliwą zasługę mnie. Co nie zmieniało faktu, że cała sytuacja była mocno niefajna.
Wyglądało na to, że musiałem po prostu stąd wyjść. Zostawić łóżko, wysokotechnologiczny sracz i spokojną wegetację rehabilitanta, żeby ogarnąć syf, który częściowo sam rozpętałem w NeoSybirsku.
I to wyjść teraz, jak najwcześniej, dopóki nikt z wierchuszki NovaTek jeszcze nie zadał Oldze wprost zupełnie naturalnego, niewinnego pytania: „Ej, pani laborantko, a nie wiesz przypadkiem, gdzie jest pan kapitan Khudovec, z którym przecież ostatnio sypiasz?”.
Oczywiście mogła skłamać. Miałem graniczącą z pewnością nadzieję, że by skłamała, szczerze mówiąc… Ale coś tak czułem, że każde takie kłamstwo byłoby dla niej równoważne z dalszym ryzykowaniem życia.
Jej życia, oczywiście.
Moje życie było gówno warte, już dawno się z tym pogodziłem. Jak się wstępuje do wojska, to człowiek zaczyna uwzględniać śmierć jako normalną, codzienną zmienną w rachunku zysków i strat.
Natomiast w tej chwili moje życie nie należało tylko do mnie. Gdzieś tam byli ludzie, za których, chcąc nie chcąc, wziąłem odpowiedzialność, których wplątałem w cały ten burdel – a teraz, z ich punktu widzenia, po prostu sobie zniknąłem.
I nie chodziło nawet o tych, którzy mieli szansę dać sobie radę sami, jak chociażby Cesarz. Ten zawsze na cztery łapy spadnie, chociaż przyznam, że nie zazdrościłem mu położenia.
Ale moja ekipa? Gleb, Denia? Świeżo zwerbowany i od razu rzucony na głęboką wodę Leonid? Ciemne jak stymulant w rogu, mierne, bierne, ale wierne ciućmoki spod bloku?
W końcu Mykoła, który odjechał w siną dal na cysternie pełnej ukradzionej synty. Chociaż o niego się nie bałem, bo skoro umówiliśmy się, że będzie czekał, to po prostu będzie czekał. Gorzej z tymi, co na niego w tym czasie wpadną.
No i Kusto, od którego tę przydługą rozkminę zacząłem. Kusto, który pewnie tęsknił za mną tylko trochę mniej niż ja za nim.
Tak czy inaczej, miałem zbyt wiele tematów, które należało ogarnąć, żeby tu dalej kisnąć.
Gdzieś tam, w szeroko rozumianym świecie, było zbyt wielu ludzi – i zwierzaków! – których związał ze mną los. Większość, owszem, żywiła nadzieję, że nie żyję; niektórzy być może liczyli na to, że jest inaczej.
Miałem szczery zamiar poważnie rozczarować tych pierwszych i zrobić konkretną niespodziankę drugim.
Nabrałem głęboko powietrza, wypuściłem powoli, z sykiem. Tak, nadeszła pora, by podjąć naprawdę ważną decyzję.
W związku z czym po raz kolejny poszedłem się odlać.
Obmyłem twarz, patrząc z dezaprobatą i zaciekawieniem na implant. Czułem, że gdzieś tam, pod spodem, jest moje oko, bo nawet chyba mogłem mrugnąć… Znowu mi popłynęły kolory, ale wysiłkiem woli skręciłem spektrum z powrotem do normalnego. Pamiętam, jak się do soczewki bojowej przyzwyczajałem, to też było podobnie.
– No i co, Chudy? – warknąłem do pękniętego lustra. – Co zrobimy?
Moje odbicie wzruszyło ramionami, wydęło pogardliwie policzki.
– No jak to co? – odparło. – Ogarniemy ten burdel, który po nas chwilowo został. Nagrodzimy dobrych, przykładnie ukarzemy złych. Wyrównamy rachunki… I takie tam, co to mężczyzna przynajmniej raz w życiu powinien.
– Odnajdziemy miłość życia?
– I cysternę syntadrenaliny.
– No i jeszcze psa.
– I psa, oczywiście. Bez psa ani rusz.
– No dobra, spoko.
– Ej, ale ty wiesz, że tamci goście to naprawdę grube ryby? Może jakbyśmy odpuścili, przeczekali, to…
– Nie ma chuja, ja nie odpuszczę. – Pokręciłem głową. – Jak ty chcesz, to sobie tu zostań w tym lustrze. Ja nie będę leżał w mule na dnie. Nie ten styl, nie ten charakter. Nie ten rocznik, jeśli chcesz.
– Ty, Chudy, ale weź uważaj…
– Wiem, rozumiem. Dam radę. Poza tym nie takie sztuki już się wyciągało. Wiesz, jak się łapało kiedyś duże ryby? Wtedy, jak jeszcze było co łapać?
– Jak? – Moje odbicie przechyliło głowę z nieudawanym zainteresowaniem.
Wytarłem ręce w pachnący cytrusami ręcznik, odwiesiłem na uchwyt i wyszedłem z kibla.
Wybrałem sobie z torby podgrzewane rękawiczki, które od razu podpiąłem pod przewody zasilania w rękawach kurtki, naciągnąłem na głowę czapkę.
Upchnąłem amunicję po kieszeniach, wsunąłem pistolet do kabury pod pachą.
Zapiąłem suwak klimakurtki.
Odbicie nadal patrzyło na mnie z toalety, gdy otworzyłem drzwi, a potem uchyliłem te na zewnątrz. Zawiało chłodem, kilka wirujących płatków śniegu spłynęło po prowadzących na górę schodach.
– Na żywca – rzuciłem, a potem wyszedłem w ciemność neosybirskiej zimy.
…po raz kolejny zaskoczyła drogowców. Służby miejskie twierdzą, że odśnieżanie ulic przed zakończeniem opadów nie ma sensu, jednak należy zastanowić się…