Krawędź wieczności. Ken Follett
Ty jesteś Stanami Zjednoczonymi. Teraz przelej wodę do szklanki.
Dimka spełnił polecenie. Woda przepełniła naczynie i rozlała się na biały obrus.
– Widzisz? – powiedział pierwszy sekretarz, jakby czegoś dowiódł. – Kiedy szklanka jest pełna, nie można dodać więcej, bo robi się bałagan.
Zdezorientowany Dimka zadał pytanie, którego najwyraźniej oczekiwano:
– Co to oznacza, Nikito Siergiejewiczu?
– Polityka międzynarodowa jest jak ta szklanka. Agresywne ruchy którejś ze stron są dolaniem wody. Jej nadmiar to wojna.
Dimka zrozumiał.
– Kiedy napięcie osiąga maksimum, nikt nie może wykonać ruchu, nie wywołując wojny.
– Słusznie. Amerykanie nie chcą wojny, tak samo jak my. A więc jeśli utrzymamy napięcie międzynarodowe na najwyższym poziomie, na krawędzi, amerykański prezydent będzie bezradny. Nie będzie mógł nic zrobić, żeby nie spowodować wojny, i pozostanie mu zachowanie bezczynności!
Dimka uzmysłowił sobie, jak błyskotliwa jest ta koncepcja. Pozwalała ona dominować słabszemu.
– A więc Kennedy jest w tej chwili bezradny? – upewnił się.
– Ponieważ następny jego ruch będzie oznaczał wojnę!
Czyżby na tym polegał długofalowy plan Chruszczowa? – głowił się Dimka. A może wymyślił go na poczekaniu, żeby się usprawiedliwić? Potrafił improwizować jak mało kto. Teraz jednak miało to niewielkie znaczenie.
– Jak w takim razie zaradzicie kryzysowi w Berlinie?
– Wybudujemy mur – odrzekł pierwszy sekretarz KPZR.
ROZDZIAŁ 9
George zabrał Verenę Marquand na lunch do klubu jeździeckiego. Właściwie nie był to klub, lecz elegancka nowa restauracja w hotelu Fairfax, która przypadła do gustu członkom ekipy Kennedy’ego. Stanowili najlepiej ubraną parę w sali: Verena miała na sobie oszałamiającą kraciastą suknię z szerokim czerwonym pasem, a on szytą na miarę granatową lnianą marynarkę i prążkowany krawat. Mimo to zaproponowano im stolik przy drzwiach kuchni. Waszyngton wyzbył się segregacji, lecz nie uprzedzeń. George postanowił się tym nie przejmować.
Verena przyjechała do stolicy z rodzicami. Zostali zaproszeni do Białego Domu na koktajl party. George wiedział, że przyjęcie wydano, aby uhonorować sławnych zwolenników prezydenta, takich jak Marquandowie, lecz także po to, by zapewnić sobie ich przychylność w czasie następnej kampanii.
Verena rozejrzała się z uznaniem.
– Dawno nie byłam w porządnej restauracji – powiedziała. – Atlanta to pustynia. – Jej rodzice byli gwiazdami Hollywood i wychowała się w przekonaniu, że wystawny tryb życia to normalność.
– Powinnaś się tutaj sprowadzić – odrzekł George, spoglądając w jej cudownie zielone oczy. Suknia bez rękawów odsłaniała nieskazitelną kakaową skórę; dziewczyna bez wątpienia zdawała sobie z tego sprawę. Gdyby przeniosła się do Waszyngtonu, George zaprosiłby ją na randkę.
Starał się zapomnieć o Marii Summers. Chodził obecnie z Norine Latimer, absolwentką historii pracującą jako sekretarka w Muzeum Historii Amerykańskiej. Była atrakcyjna i inteligentna, mimo to nie bardzo im się układało: George i tak stale myślał o Marii. Może Verena okazałaby się lepszym lekarstwem.
Rzecz jasna zachowywał takie spostrzeżenia dla siebie.
– Tam, w Georgii, jesteś oddalona od głównego nurtu.
– Nie bądź taki pewny – odparła. – Pracuję u Martina Luthera Kinga, a on zmieni Amerykę bardziej niż John F. Kennedy.
– Dlatego, że doktor King zajmuje się tylko jednym zagadnieniem, a mianowicie prawami obywatelskimi. Prezydent ma ich na głowie setki. Jest obrońcą wolnego świata, w tej chwili najwięcej zmartwień przysparza mu Berlin.
– Ciekawe, prawda? Opowiada się za wolnością i demokracją dla Niemców w Berlinie Wschodnim, ale o Murzynach na amerykańskim Południu nie myśli.
George się uśmiechnął. Verena nigdy nie przestawała być wojowniczką.
– Nie chodzi o to, czego prezydent pragnie, lecz o to, co może osiągnąć.
Wzruszyła ramionami.
– A ty możesz dużo zmienić?
– Departament Sprawiedliwości zatrudnia dziewięciuset pięćdziesięciu prawników. Zanim się pojawiłem, czarnych było tylko dziesięciu. A zatem poprawa już wynosi dziesięć procent.
– Co do tej pory osiągnąłeś?
– Resort przyjął twardą linię wobec Komisji Handlu Międzystanowego. Bobby wystąpił do niej z wnioskiem o wydanie zakazu segregacji w autobusach.
– Dlaczego uważasz, że ten przepis będzie egzekwowany lepiej niż poprzednie?
– Jak dotąd niewiele na to wskazuje – przyznał George. Był sfrustrowany, ale wolał nie okazywać tego przed Vereną. – W najbliższym kręgu współpracowników Bobby’ego jest pewien młody biały prawnik, Dennis Wilson. Uważa mnie za osobiste zagrożenie i stara się nie dopuszczać do naprawdę ważnych narad.
– Jak to możliwe? Przecież to Robert Kennedy cię zatrudnił. Czy nie chce zasięgać twoich rad?
– Muszę zdobyć jego zaufanie.
– Jesteś dodatkiem kosmetycznym – orzekła z przyganą Verena. – Bobby wziął cię po to, by móc pokazać wszystkim, że w kwestii praw obywatelskich doradza mu Murzyn. Nie musi znać twojego zdania.
Obawiał się, że dziewczyna ma rację, lecz tego nie przyznał.
– To zależy ode mnie. Muszę go przekonać, że warto wysłuchać mojej opinii.
– Przyjedź do Atlanty. Stanowisko u doktora Kinga wciąż jest wolne.
Pokręcił głową.
– Karierę będę robił tutaj. – Pamiętał słowa Marii i przytoczył je: – Aktywiści mają duży wpływ na bieg wydarzeń, ale ostatecznie świat zmieniają rządy.
– Jedne tak, drugie nie – zauważyła Verena.
Po wyjściu z restauracji zastali w hotelowym lobby matkę George’a. Umówił się z nią, ale nie myślał, że będzie czekała na zewnątrz.
– Dlaczego do nas nie przyszłaś?
Zignorowała jego pytanie i zwróciła się do Vereny:
– Poznałyśmy się w czasie ceremonii na Harvardzie. Jak się miewasz, Vereno? – Była aż do przesady grzeczna. George wiedział, że jest to znak, że w gruncie rzeczy nie darzy dziewczyny sympatią.
Odprowadził Verenę do taksówki i pocałował ją w policzek.
– Miło mi było znów cię zobaczyć – powiedział.
Ruszyli z matką pieszo do siedziby Departamentu Sprawiedliwości. Jacky chciała zobaczyć, gdzie pracuje jej syn. George wybrał na wizytę spokojny dzień: Bobby Kennedy przebywał w gmachu CIA w Langley w Wirginii, jakieś dwanaście kilometrów za miastem.
Matka wzięła wolny dzień w pracy i włożyła kapelusz i rękawiczki, jakby szła do kościoła.
– Co sądzisz o Verenie? – spytał George.
– Piękna z niej dziewczyna – odparła szybko matka.
– Spodobałyby ci się jej przekonania polityczne.