Krawędź wieczności. Ken Follett
się na pożegnanie. Jacky wsiądzie do pociągu i pojedzie do domu w hrabstwie Prince George w Marylandzie. Przed odejściem miała mu coś jeszcze do powiedzenia:
– Pamiętaj. Tysiąc inteligentnych młodych ludzi pali się do pracy u Martina Luthera Kinga. Ale tylko jeden Murzyn siedzi w biurze sąsiadującym z gabinetem Roberta Kennedy’ego.
Ma rację, pomyślał George. Zwykle ją miała.
Wróciwszy do biura, nie odezwał się do Dennisa, tylko usiadł przy biurku i napisał dla prokuratora generalnego streszczenie raportu o integracji w szkołach.
O siedemnastej Robert Kennedy i jego doradcy wsiedli do limuzyn, by odbyć krótką przejażdżkę do Białego Domu, gdzie Bobby umówił się na spotkanie z prezydentem. George po raz pierwszy miał wziąć udział w naradzie w Białym Domu i nie wiedział, czy cieszyć się, że zdobywa zaufanie pryncypała, czy uznać, że narada jest jedną z mniej ważnych.
Weszli do Zachodniego Skrzydła, a następnie do Sali Gabinetowej. Było to podłużne pomieszczenie z czterema wysokimi oknami. Wokół stołu o kształcie trumny stało około dwudziestu krzeseł obitych ciemnoniebieską skórą. W tej sali podejmowane są decyzje, od których świat drży w posadach, pomyślał uroczyście George.
Minął kwadrans, a prezydenta wciąż nie było.
– Wyjdź i sprawdź, czy Dave Powers wie, gdzie jesteśmy – rzekł Dennis do George’a. Powers był osobistym asystentem prezydenta.
– Jasne – zgodził się George. Siedem lat studiów na Harvardzie i robię za chłopca na posyłki, myślał.
Przed spotkaniem z bratem prezydent miał wstąpić na koktajl party dla sław, które go popierały. George przeszedł do głównej części budynku i ruszył w kierunku, z którego dobiegał gwar. Pod ogromnymi kandelabrami w Sali Wschodniej sto osób od ponad godziny raczyło się trunkami. George pomachał do rodziców Vereny, Percy’ego Marquanda i Babe Lee, którzy rozmawiali z kimś z komitetu wyborczego Partii Demokratycznej.
Prezydenta nie było.
George rozejrzał się i zauważył wejście kuchenne. Wiedział o tym, że prezydent często korzysta z drzwi dla personelu i tylnych wejść, by unikać ciągłego nagabywania.
Wyszedł drzwiami dla personelu i zauważył orszak głowy państwa. Przystojny, opalony i młody, bo zaledwie czterdziestoczteroletni prezydent miał na sobie granatowy garnitur, białą koszulę i wąski krawat. Wyglądał na zmęczonego i podenerwowanego.
– Nie mogą mi zrobić zdjęcia w towarzystwie mieszanej pary! – odezwał się tonem pełnym frustracji, jakby mówił o tym nie pierwszy raz. – Straciłbym dziesięć milionów wyborców!
George zauważył w sali tylko jedną mieszaną parę – Percy’ego Marquanda i Babe Lee. Zbulwersowało go to. A więc prezydent o liberalnych przekonaniach boi się tego, że pstrykną mu z nimi zdjęcie!
Dave Powers był sympatycznym mężczyzną w średnim wieku z dużym nosem i łysiną; w niczym nie przypominał swojego szefa.
– Więc co mam zrobić? – spytał, zwracając się do Kennedy’ego.
– Zabierz ich stąd!
Dave był przyjacielem prezydenta i nie bał się okazać mu irytacji.
– Na litość boską, co im powiem?
Raptem George powściągnął gniew i zaczął kombinować. Czyżby nadarzała się dla niego okazja? Odezwał się, zanim obmyślił cały plan:
– Panie prezydencie, jestem George Jakes, pracuję u prokuratora generalnego. Czy mogę rozwiązać za pana ten problem?
Spojrzał na twarze prezydenta i jego doradcy. Jeśli Percy’ego Marquanda ma spotkać obraza w Białym Domu, będzie o wiele lepiej, jeśli dozna jej ze strony czarnoskórego.
– Tak, do cholery – zgodził się Kennedy. – Będę ci wdzięczny.
– Tak jest, panie prezydencie – rzekł George i skierował się do sali balowej.
I co teraz? – głowił się, zmierzając po wypolerowanej podłodze w stronę Percy’ego i Babe. Trzeba na kwadrans lub dwadzieścia minut wyprowadzić ich stamtąd, to wszystko. Ale co im powiedzieć?
Byle nie prawdę, to pewne.
Dotarłszy do pogrążonej w rozmowie gromadki, delikatnie dotknął ramienia Percy’ego Marquanda. Mimo to wciąż nie wiedział, jak załatwić sprawę.
Percy odwrócił się, rozpoznał go i uśmiechnął się.
– Słuchajcie! – rzekł, ściskając rękę George’a. – Oto jeden z uczestników Rajdu Wolności!
Babe Lee chwyciła go obiema dłońmi za ramię, jakby bała się, że ktoś go uprowadzi.
– Jesteś bohaterem.
Nagle George wiedział, co musi zrobić.
– Panie Marquand, pani Lee, pracuję obecnie dla Roberta Kennedy’ego. Prokurator generalny chciałby pomówić z państwem chwilę o prawach obywatelskich. Mogę was do niego zaprowadzić?
– Naturalnie – odparł Percy i wyszli z sali.
George momentalnie pożałował swoich słów; serce mu dudniło, kiedy prowadził gości do Zachodniego Skrzydła. Jak zareaguje Bobby? Może powiedzieć: „Do diabła, nie mam czasu”. Jeśli dojdzie do żenującej sytuacji, będzie to wina jego, George’a. Powinien był trzymać buzię na kłódkę.
– Zjedliśmy lunch z Vereną – zagaił.
– Och, nasza mała uwielbia pracę w Atlancie – odparła Babe Lee. – Konferencja Chrześcijan Południowych to mała organizacja, lecz dokonuje wspaniałych rzeczy.
– Doktor King to niezwykły człowiek – podchwycił Percy. – Spośród wszystkich przywódców walki o prawa obywatelskie właśnie on zrobił na mnie największe wrażenie.
Dotarli do drzwi Sali Gabinetowej i weszli. Przy końcu długiego stołu siedziała grupa mężczyzn; rozmawiali, niektórzy palili papierosy. Spojrzeli z zaskoczeniem na przybyszów. George wyszukał wzrokiem szefa. Twarz Kennedy’ego wyrażała zdziwienie i irytację.
– Panie prokuratorze, zna pan Percy’ego Marquanda i Babe Lee. Państwo chętnie porozmawiają z nami przez kilka minut o kwestii praw obywatelskich.
Twarz Roberta pociemniała ze złości i George uświadomił sobie, że już po raz drugi w tym dniu zaskakuje prokuratora generalnego, sprowadzając niespodziewanych gości. Nagle Kennedy się uśmiechnął.
– Jakże mi miło! – rzekł. – Proszę usiąść. Dziękuję, że zechcieli państwo poprzeć mojego brata w wyborach.
George się ucieszył. Nie dojdzie do kompromitacji, przynajmniej na razie. Bobby odruchowo zaczął czarować przybyłych. Pytał o ich poglądy i szczerze opowiadał o kłopotach, jakich jemu i bratu przysparzają w Kongresie demokraci z Południa. Goście poczuli się zaszczyceni.
Kilka minut później nadszedł prezydent. Podał dłoń Percy’emu i Babe, a potem poprosił Powersa, by odprowadził ich na przyjęcie.
Gdy tylko zamknęły się drzwi, Bobby naskoczył na George’a.
– Nigdy więcej mi tego nie rób! – Jego twarz wyrażała gniew, który dotąd powściągał.
George zauważył, że Dennis Wilson prawie się uśmiecha.
– Za kogo ty się uważasz? – wściekał się Robert.
George’owi zdawało się, że brat prezydenta go uderzy. Zakołysał się lekko na stopach, gotów zrobić unik.
– Prezydent chciał