Republika Smoka. Rebecca Kuang
tożsamości? – powtórzył możnowładca Zająca. – Ci ludzie stracili rodzinne wsie, a ty oczekujesz dowodów tożsamości? Nie sądzę, by akurat dokumenty ratowali z płomieni w pierwszej kolejności, a…
– Wszystkim dachu nad głową nie zapewnimy. Moi urzędnicy i tak gonią resztkami.
– Przecież twoja prowincja to nagi step. Miejsca masz pod dostatkiem.
– Miejsce mam, jedzenia nie. Poza tym kto wie co twoi zawlekliby w moje granice…
Rin z trudem wierzyła, że właśnie na tej radzie – o ile tych ludzi można było sensownie określić radą – opierało się funkcjonowanie cesarstwa. Owszem, zdawała sobie sprawę, że możnowładcy często brali się za łby z powodu sporów o surowce naturalne, szlaki handlowe czy – niekiedy – najlepszych absolwentów Akademii Sinegardzkiej. Tak, wiedziała, że rozziew między prowincjami stopniowo się pogłębia, zwłaszcza od momentu zakończenia trzeciej wojny makowej. Nie miała jednak pojęcia, że sytuacja jest aż tak fatalna.
Możnowładcy całymi godzinami dyskutowali i kłócili się o szczegóły tak absurdalne, iż normalny człowiek nie zwróciłby na nie uwagi. Ona tymczasem nadal stała w kącie, pociła się i czekała, aż Daji odkryje karty.
Cesarzowej jednak wcale się nie spieszyło. Eriden miał rację – ewidentnie lubiła igrać z ofiarami. Siedziała u szczytu stołu z nieznacznie rozbawionym wyrazem twarzy. Co jakiś czas spoglądała na Rin i porozumiewawczo puszczała do niej oko. Jakie zakończenie tej partii planowała? Musiała wiedzieć, że w pewnym momencie opium przestanie działać. Dlaczego zwleka?
Czyżby chciała bezpośredniego starcia?
Niepokój sprawił, że pod Rin powoli zaczynały uginać się kolana. Pojawiły się też zawroty głowy.
Utrzymanie się na nogach wymagało od Rin iście nadludzkiego wysiłku.
– A co z Prowincją Tygrysa? – zapytał ktoś.
Oczy obecnych zwróciły się na pulchnego chłopca, siedzącego z łokciami opartymi o blat. Młody możnowładca Tygrysa potoczył wokół stołu spojrzeniem naraz przerażonym i pełnym zachwytu, dwukrotnie zamrugał, po czym obejrzał się przez ramię w poszukiwaniu pomocy.
Jego ojciec zginął w Khurdalain. Od tamtego czasu prowincją w imieniu malca zarządzał w myśl prawa namiestnik i generałowie, z czego jasno wynikało, iż rzeczywista władza spoczęła w rękach Juna.
– W czasie wojny uczyniliśmy więcej, niż można było oczekiwać – odezwał się Jun. – Krwawiliśmy w Khurdalain przez długie miesiące. Straciliśmy tysiące ludzi. Potrzebujemy czasu, by zaleczyć rany.
– Jun, dajże spokój. – Wysoki mężczyzna spod przeciwległej ściany splunął prosto na stół. – Prowincja Tygrysa dysponuje mnóstwem ziemi uprawnej. W naszych czasach to bogactwo. Podzielcie się z bliźnimi.
Rin się skrzywiła.
To musiał być świeży na stanowisku możnowładca Konia – Wilczy Generał Chang En. Przed przybyciem do pałacu dowiedziała się na jego temat bardzo wiele. Chang En był dawnym dowódcą dywizji, który tuż przed wybuchem trzeciej wojny makowej zbiegł z jenieckiego obozu Federacji, wkroczył na zbójecką ścieżkę i błyskawicznie przejął kontrolę nad połową Prowincji Konia, podczas gdy poprzedni możnowładca wraz ze swoimi wojskami zaprzątnięty był obroną Khurdalain. Rozbójnicy Chang Ena karmili się dosłownie wszystkim. Wilczym mięsem. Znajdowanymi w przydrożnych rowach trupami. Krążyły nawet pogłoski, że za spore sumy skupowali żywe jeszcze noworodki i dzieci.
W tej chwili poprzedni możnowładca Konia już nie żył. Zginął obdarty żywcem ze skóry przez mugeńskich żołdaków. Jego dziedzice z kolei okazali się zbyt słabi lub byli za młodzi, żeby zmierzyć się z Chang Enem, więc faktyczne rządy w prowincji przypadły watażce.
Chang En pochwycił spojrzenie Rin. Wyszczerzył zęby i powolnym ruchem oblizał górną wargę grubym, pokrytym czarnymi cętkami językiem.
Stłumiła w sobie dreszcz i odwróciła wzrok.
– Większość naszych ziem uprawnych na wybrzeżu została zniszczona wskutek tsunami i opadu popiołów. – Jun spojrzał na Rin z miną wyrażającą skrajną odrazę. – Za sprawą tej oto Speerytki – dodał.
Rin poczuła ukłucie wyrzutów sumienia. Choć przecież miała do wyboru dopuścić się tego lub dopuścić do zorganizowanej przez Federację eksterminacji całego narodu. Już od pewnego czasu przestała kwestionować swoją decyzję. Umiała funkcjonować jedynie z przekonaniem, iż postąpiła słusznie.
– Nie możecie dłużej mi wciskać swoich uchodźców – podjął Chang En. – Tłoczą się na ulicach wszystkich naszych miast. Wszędzie słychać ich lamenty i płacze, domagają się darmowych siedzib.
– Więc zapędź ich do pracy – poradził chłodnym tonem Jun. – Niech ci odbudują drogi, odremontują domy. Zapewniam, że zarobią na utrzymanie z nawiązką.
– A czym mam ich karmić? Jeżeli pozdychają z głodu na granicy, to wyłącznie przez ciebie.
Rin zwróciła uwagę, że to możnowładcy z północy – zarządcy prowincji Wołu, Barana, Konia i Psa – zabierają głos najczęściej. Tsolin siedział z podbródkiem wspartym o złożone w piramidkę dłonie i milczał jak zaklęty. Południowcy, zajmujący miejsca w głębi sali, również mówili niewiele. W czasie wojny to ich ziemie ucierpiały najbardziej, oni stracili najwięcej żołnierzy, więc ich siła przekonywania była odpowiednio niewielka.
Spoczywająca na honorowym miejscu Daji przez całe spotkanie ograniczała się do obserwacji, odzywając się tylko z rzadka. Przyglądała się arystokratom z nieznacznie uniesioną brwią i miną taką, jakby sprawowała pieczę nad grupką notorycznie niespełniających oczekiwań bachorów.
Upłynęła kolejna godzina obrad i wciąż nie postanowiono niczego, z jednym wyjątkiem: zgłoszonego bez większego entuzjazmu gestu Prowincji Tygrysa, która zgodziła się wysłać do śródlądowej Prowincji Barana trzy tony żywności w zamian za tysiąc funtów soli. Biorąc pod uwagę ogólną skalę potrzeb, gdy codziennie marły z głodu rzesze uchodźców, była to zaledwie kropla w morzu.
– Proponuję przerwę w obradach. – Su Daji wstała od stołu. – Te rozmowy do niczego nie prowadzą.
– Przecież nie rozwiązaliśmy ani jednej kwestii – zauważył Tsolin.
– Nie sądzę, by cesarstwo upadło, jeżeli pozwolimy sobie zjeść posiłek. Ostudźcie głowy, moi panowie. Jeśli wolno zasugerować metodę radykalnie śmiałą, zastanówcie się nad zawarciem jakiegoś rodzaju kompromisu – powiedziała Daji i spojrzała na Rin. – Ja tymczasem wybiorę się na krótki spacer do ogrodu. Runin, najwyższy już czas, byś udała się do celi. Zgodzisz się chyba?
Dziewczyna zesztywniała. Nie powstrzymała się i rzuciła Vaisrze pełne paniki spojrzenie.
Siedział sztywno i patrzył przed siebie, nie zdradził się nawet drobnym gestem. Nadeszła decydująca chwila. Rin skuliła ramiona. Ulegle pochyliła głowę. Na wargach cesarzowej pojawił się uśmiech.
Daji nie wyprowadziła Rin przez salę tronową, lecz wąskim tylnym korytarzykiem. Przejście dla służby, domyśliła się dziewczyna. Po drodze w pewnym momencie usłyszała pod posadzką bulgotanie płynącej rurami kanalizacyjnymi wody.
Posiedzenie rady rozpoczęło się wiele godzin temu. Cike powinni już byli dotrzeć do pałacu i czekać na pozycjach, lecz ta myśl ani trochę nie łagodziła dręczącego Rin strachu. Póki co musiała działać sama, oko w oko z cesarzową. Tymczasem nadal nie mogła przywołać ognia.
– Musisz być wyczerpana? –