Niespokojna krew. Роберт Гэлбрейт
na dalszy plan i skupić się na czymś innym niż praca. Ostatnimi czasy Robin także czuła, że bez reszty poświęca się pracy, która dawała jej tyle satysfakcji, że zdominowała niemal całą jej codzienność. Wiodąc wreszcie życie, którego pragnęła, odkąd pierwszy raz przestąpiła próg agencji Strike’a, rozumiała już potencjalną samotność idącą w parze z jedną niepohamowaną pasją.
Początkowo posiadanie całego łóżka wyłącznie dla siebie sprawiało jej wielką przyjemność: nikt nie leżał obok naburmuszony, odwróciwszy się do niej plecami, nikt nie narzekał, że zarabia poniżej swoich możliwości ani nie ględził o swoich szansach na awans; nikt nie domagał się seksu, który stał się raczej nudnym obowiązkiem niż przyjemnością. Choć wcale nie tęskniła za Matthew, potrafiła sobie jednak wyobrazić, że pewnego dnia (jeśli miała być szczera, być może nawet już to nastąpiło) brak kontaktu fizycznego, czułości, a nawet seksu – który dla Robin był bardziej skomplikowaną sprawą niż dla wielu innych kobiet – stanie się nie dobrodziejstwem, lecz poważnym mankamentem w jej życiu.
I co wtedy? Upodobni się do Strike’a i zacznie miewać kolejnych kochanków stanowczo relegowanych na drugie miejsce w życiu, zaraz po pracy? Gdy tylko o tym pomyślała, zaczęła się zastanawiać, i od tej pory zastanawiała się prawie codziennie, czy jej wspólnik oddzwonił do Charlotte Campbell. Zła na siebie, odrzuciła kołdrę i poszła wziąć prysznic.
Jej nowe lokum mieściło się w szeregowcu przy Finborough Road. Pokoje i łazienki były na trzecim piętrze, wspólne pomieszczenia na czwartym. Obok salonu znajdował się mały taras, na którym w słoneczne dni lubił się wylegiwać Wolfgang, stary jamnik szorstkowłosy należący do właściciela.
Robin, niemająca złudzeń co do nieruchomości dostępnych w Londynie samotnym kobietom osiągającym przeciętne zarobki, zwłaszcza takim, które muszą opłacić adwokata, uważała się za wielką szczęściarę, że mogła zamieszkać w czystym, zadbanym i gustownie urządzonym mieszkaniu, gdzie miała do dyspozycji duży pokój i współlokatora, którego darzyła sympatią. Dół zajmował właściciel budynku, czterdziestodwuletni aktor Max Priestwood, którego nie byłoby stać na utrzymanie takiego domu, gdyby nie przyjął lokatorki. Max, będący gejem, należał do mężczyzn, których matka Robin nazywała przystojnymi mrukami: był wysoki i barczysty, miał gęste włosy koloru ciemny blond i permanentne znużenie w szarych oczach. Poza tym był starym przyjacielem Ilsy, która studiowała z jego młodszym bratem.
Mimo zapewnień Ilsy, że „Max jest absolutnie uroczy”, przez pierwszych kilka miesięcy wspólnego zamieszkiwania Robin zastanawiała się, czy wprowadzając się do tego domu, nie popełniła błędu, ponieważ Max zdawał się pogrążony w czymś na kształt wiecznego przygnębienia. Robin dokładała wszelkich starań, by być dobrą współlokatorką: była z natury schludna, nigdy nie puszczała głośno muzyki ani nie gotowała śmierdzących potraw; zachwycała się Wolfgangiem i pamiętała, żeby go nakarmić, jeśli Max był akurat poza domem; była skrupulatna w kwestii uzupełniania zapasów płynu do mycia naczyń i papieru toaletowego, a ponadto starała się być uprzejma i wesoła, ilekroć się na siebie natykali, lecz Max uśmiechał się rzadko albo wcale, a na samym początku rozmawianie z nią przychodziło mu chyba z ogromnym trudem. Robin zastanawiała się nawet, czy Max nie przyjął jej jako współlokatorki pod naciskiem Ilsy.
Po miesiącach wspólnego mieszkania rozmawiało im się już nieco łatwiej, lecz Max nigdy nie był gadatliwy. Czasami Robin była mu wdzięczna za tę przyrodzoną monosylabiczność, bo gdy wracała z dwunastogodzinnej obserwacji, zesztywniała i zmęczona, z głową pełną spraw zawodowych, ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, były niezobowiązujące pogawędki. Kiedy indziej jednak, gdy chętnie posiedziałaby w salonie na górze, wolała zostać w swoim pokoju, niż odnieść wrażenie, że narusza prywatną przestrzeń Maxa.
Przypuszczała, że głównym powodem wiecznego przygnębienia Maxa jest jego stan ustawicznego bezrobocia. Odkąd przed czterema miesiącami zdjęto z afisza wystawianą na West Endzie sztukę, w której zagrał niewielką rolę, nie udało mu się zdobyć pracy. Szybko się nauczyła, że nie należy go pytać, czy ma zaplanowane jakieś castingi. Czasem nawet pytanie: „Jak ci minął dzień?” nabierało zbyt wartościującego brzmienia. Wiedziała, że wcześniej mieszkał ze swoim wieloletnim chłopakiem, który, tak się złożyło, też miał na imię Matthew. Robin nie znała szczegółów ich rozstania – wiedziała tylko, że Matthew z własnej woli przepisał swoją połowę mieszkania Maxowi, co w porównaniu z zachowaniem jej byłego męża wydawało się Robin wyjątkową hojnością.
Po wyjściu spod prysznica Robin włożyła szlafrok i wróciła do swojego pokoju, gdzie zabrała się do otwierania paczek, które listonosz dostarczył w ciągu ostatnich kilku dni. Przypuszczała, że aromaterapeutyczne olejki do kąpieli, którymi rzekomo obdarował ją jej brat Martin, tak naprawdę kupiła jej matka, że ręcznie tkany sweter od drugiego brata, bardzo pasujący do stylu ubierania się jej bratowej, pani weterynarz, wybrała właśnie ona (aktualnie oczekująca przyjścia na świat pierwszej bratanicy albo bratanka Robin), a wiszące kolczyki to prawdopodobnie wybór nowej dziewczyny Jonathana, najmłodszego brata Robin. Jeszcze bardziej przygnębiona niż przed otwarciem prezentów Robin ubrała się cała na czarno, szykując się na dzień wypełniony papierkową robotą w agencji, spotkaniem z pogodynkiem prześladowanym przez Pocztówkę oraz wieczornymi drinkami z Ilsą i Vanessą, swoją przyjaciółką z policji. Ilsa proponowała, żeby zaprosić też Strike’a, ale Robin powiedziała, że wolałaby babskie spotkanie, ponieważ starała się unikać kolejnych sytuacji, w których Ilsa mogłaby podejmować próby ich swatania.
Kiedy wychodziła z pokoju, jej wzrok zatrzymał się na egzemplarzu Demona z Paradise Park, który podobnie jak Strike kupiła w internecie. Jej egzemplarz był nieco bardziej zniszczony niż jego i dłużej trwało, zanim go przysłano. Przeczytała dotąd tylko niewielką część, trochę dlatego, że wieczorem była zbyt zmęczona, by zrobić cokolwiek innego niż tylko paść na łóżko, ale także dlatego, że to, co dotychczas przeczytała, wywołało lekki nawrót dolegliwości psychicznych, z którymi się zmagała, odkąd pewnego wieczoru rozpłatano jej przedramię. Teraz jednak włożyła książkę do torebki, by poczytać ją w metrze.
Gdy szła w kierunku stacji, przyszedł esemes od jej matki z życzeniami urodzinowymi i prośbą, by zajrzała do skrzynki mejlowej. Okazało się, że rodzice przysłali jej kartę podarunkową domu towarowego Selfridges o wartości stu pięćdziesięciu funtów. Bardzo się z tego prezentu ucieszyła, ponieważ po opłaceniu adwokata, czynszu i innych wydatków na życie, nie zostało jej właściwie nic, co mogłaby przeznaczyć na zrobienie sobie jakiejś przyjemności.
Trochę rozchmurzona zajęła miejsce w rogu wagonu, wyjęła z torebki Demona z Paradise Park i otworzyła książkę na stronie, do której dotarła poprzednim razem.
Zbieżność pierwszego zdania z jej aktualną sytuacją sprawiła, że przeszedł ją dreszcz.
Rozdział 5
Choć Dennis Creed nie zdawał sobie z tego sprawy, wypuszczono go z więzienia w dniu jego prawdziwych dwudziestych dziewiątych urodzin, 19 listopada 1966 roku. Ena, jego babka, zmarła, gdy siedział w Brixton, i powrót do domu przyszywanego dziadka nie wchodził w rachubę. Creed nie miał bliskich przyjaciół, do których mógłby się zwrócić, a tym wszystkim, którzy mogli być do niego dobrze usposobieni przed drugim wyrokiem za gwałt, z oczywistych względów nie było spieszno, żeby się z nim spotkać albo mu pomóc. Pierwszą noc na wolności spędził w hotelu niedaleko King’s Cross.
Po tygodniu spania w hostelach albo na ławkach w parku Creed znalazł pokój w pensjonacie. Przez następne cztery lata pomieszkiwał w kolejnych zaniedbanych pokojach i imał się dorywczych prac, a sporadycznie zdarzały mu się okresy życia na ulicy. Później przyznał mi się, że w tym czasie często korzystał z usług prostytutek. W 1968 roku zabił swoją pierwszą ofiarę.
Geraldine Christie,