Magia szacunku do siebie. Osho
wyrażać ją na różne sposoby, ale zawsze będzie to ta sama prawda. Można ją wyrażać w różnych językach, można mieć do niej różne podejścia, ale wszyscy wiedzą, że dotyczą one tej samej prawdy.
Słyszeliście zapewne historię o pięciu ślepcach, którzy wybrali się oglądać słonia. Zacznijmy od tego, że ślepcy nie powinni chodzić, żeby cokolwiek oglądać – to jakiś absurd. Jednak oni byli bardzo ciekawi, zwłaszcza że cała wioska była niezwykle poruszona – po raz pierwszy miał się u nich pojawić słoń. Ślepcy zdecydowali więc, że także pójdą go oglądać. Co prawda nie mogli go zobaczyć, ale zdecydowali, że spróbują go dotknąć, aby dowiedzieć się, jaki jest.
I tak też się stało. Każdy z nich dotknął słonia – ale każdy, oczywiście, w inne miejsce. Jeden z nich dotknął nogi słonia, po czym obwieścił, że słoń jest jak jedna z kolumn, które znajdują się w świątyni – jak marmurowa kolumna.
– Ty idioto! – krzyknął drugi. – Zapewne naprawdę dotykasz jakiejś kolumny, ponieważ to, czego ja dotykam, jest czymś zupełnie innym i wygląda jak wachlarz.
Podczas upalnego lata w Indiach, zanim jeszcze wprowadzono elektryczność, używano wachlarzy podwieszonych pod sufitem; jakiś biedak przez cały dzień ciągnął za linę, poruszając wachlarz, dzięki czemu bogaci mieszkańcy domu odczuwali chłodny powiew powietrza. Bywało i tak, że dwóch ludzi stało po obu stronach i wachlowało cię wielkimi wachlarzami.
Drugi ślepiec uznał więc, że to, co stwierdził pierwszy, jest niemożliwe.
Trzeci zaprzeczył dwóm poprzednim, czwarty – wszystkim trzem, a piąty, który trzymał ogon słonia, powiedział:
– Wszyscy jesteście idiotami. Nie powinienem tu z wami przychodzić. Słoń jest podobny do szczotki. To wielka zwisająca na czymś szczotka. Nie wiem, z czego ona zwisa, ponieważ nie widzę.
I tak, przez całą drogę powrotną do domu, kłócili się o to, jak wygląda słoń.
Jak to jednak sprawdzić, skoro jest się ślepcem? Najważniejsze to pogodzić się z jednym – że nie widzisz. Bo jeśli się z tym nie pogodzisz, zaczną się kłopoty.
Te wszystkie kulty są właśnie ślepe. Pytałem biskupów, rabinów, śankaracharjów, mnichów dźińskich, buddyjskich bhikków: „Czy sami tego doświadczyliście? Przynajmniej raz bądźcie szczerzy i powiedzcie prawdę”.
I wszyscy oni mówili to samo: „Prywatnie możemy się przyznać, że nie doświadczyliśmy tego, ale jeśli spytasz nas publicznie, wyprzemy się, że kiedykolwiek to powiedzieliśmy. Musimy udawać – studiowaliśmy…”.
Kiedy po raz pierwszy przemawiałem w Mumbaju, w 1960 roku, oprócz mnie swój wykład wygłaszał także pewien dźiński mnich. Było to spotkanie z nami dwoma. On przemawiał przede mną, ponieważ był człowiekiem bardzo znanym; mnie nikt wtedy jeszcze nie znał. Kiedy skończył, a ja wstałem, ludzie zaczęli opuszczać salę, ponieważ nikt mnie wcześniej nie słyszał. Poprosiłem ich więc:
– Zostańcie tam, gdzie jesteście, chociaż przez pięć minut. Po upływie pięciu minut możecie wyjść albo usiąść i posłuchać.
Zatrzymali się więc, oczywiście, ponieważ moja prośba nie wydawała im się nazbyt wygórowana.
– Dajcie mi pięć minut – mówiłem dalej. – Patrzcie na zegar i po pięciu minutach opuśćcie salę, jeśli chcecie. Nie ma potrzeby, żebyście tu dłużej zostawali. Jednak w ciągu tych pięciu minut chciałbym powiedzieć kilka rzeczy. Po pierwsze, ten człowiek, który przemawiał przede mną, nic nie wie, to zwykły gamoń. – Już na te słowa wiele osób, które stały, usiadło. Kontynuowałem więc: – Stójcie przez pięć minut. Po ich upływie możecie albo wyjść, albo usiąść.
Przemawiający przede mną mnich mówił o Mahawirze – założycielu dźinizmu. Prawdziwe imię Mahawiry to Wardhamana. Mahawira to przydomek, który oznacza „bardzo odważny, wielki wojownik”. W dźinizmie prawdę trzeba zdobywać. To właśnie oznacza słowo „dźin” – „zdobywca”. Dźinizm jest religią, która uczy, jak zdobywać prawdę. Mahawira ją zdobył, toteż jego imię zmieniono z Wardhamana na Mahawira i odtąd jego prawdziwe imię zostało niemalże zapomniane.
Mnich mówił, że Wardhamana był synem króla, że odrzucił królestwo i że dostąpił spełnienia, a przy tym cały czas używał zamiennie obu imion, co wszyscy zgromadzeni dźini doskonale rozumieli.
Tymczasem ja powiedziałem im:
– Mój przedmówca nie rozumie, że mówił o dwóch różnych osobach. Po prostu wszystko pomylił. – Słuchacze unieśli głowy i popatrzyli na mnie uważnie. A ja kontynuowałem: – Wardhamana to jeden człowiek, a Mahawira to ktoś zupełnie inny. Kiedy umarł Wardhamana, narodził się Mahawira. Nigdy się ze sobą nie spotkali. Tymczasem mój przedmówca uważa, że to jeden człowiek: Mahawira, który urodził się, by uwolnić was wszystkich od cierpienia. Ale to jest kłamstwem. Sam Mahawira twierdził, że nikt nie może cię unieszczęśliwić ani uszczęśliwić oprócz ciebie samego. Jak miałby więc zbawić świat? Nie może zbawić nawet jednego człowieka. Przekazał wam jednak pewną prawdę: „Ty sam jesteś przyczyną swojego nieszczęścia. Jeśli to zrozumiesz, przestaniesz to nieszczęście powodować”. Ekstaza leży w twojej naturze. Nieszczęście wymaga twojego wysiłku, zabiegów, starań. Aby poczuć się nieszczęśliwym, musisz stanąć do góry nogami, na głowie; musisz postawić się naturze i płynąć pod prąd. Aby czuć ekstazę, młodość, wystarczy płynąć z nurtem rzeki. To stan odpuszczenia, w którym pozwalasz swojej naturze być taką, jaka jest. Po prostu. Mahawira mówi, że nikt nie może uczynić cię nieszczęśliwym ani nikt nie może uczynić cię szczęśliwym. A mój biedny przedmówca twierdzi, że Mahawira urodził się, aby zbawić cały świat… Pięć minut właśnie minęło. Teraz sami możecie zdecydować, czy chcecie usiąść, czy wychodzicie.
Wszyscy usiedli, a mnich był bardzo zdziwiony. Zaczął się pocić, chociaż w sali wcale nie było gorąco. Był on jednak człowiekiem uczciwym i kiedy skończyłem swoją wypowiedź, szepnął mi:
– Czy mógłbyś przyjść do mojej świątyni na dziesięć minut? Nie mogę przyjść do ciebie, choć chętnie bym to zrobił. Moi wierni nie pozwolą mi na to.
Taki wspaniały mnich z tyloma zwolennikami nie mógłby przecież iść z wizytą do jakiegoś nieznanego człowieka, a zwłaszcza kogoś, kto wytknął mu jego niewiedzę, kto skrytykował go publicznie.
Oczywiście, chętnie się zgodziłem i poszedłem do niego.
Zgromadziło się tam prawie tysiąc osób, bo dowiedzieli się, że mam przyjść. Mnich obwieścił jednak, że chce rozmawiać ze mną w cztery oczy, po czym zaprowadził mnie do niewielkiego pokoju. Zamknął drzwi i zaczął płakać… A miał już chyba z siedemdziesiąt lat. Zapytałem go, dlaczego tak płacze.
A on tak mi na to odpowiedział:
– Płaczę, ponieważ po raz pierwszy poczułem, że naprawdę nic nie wiem. Od pięćdziesięciu lat, czyli od czasu, kiedy stałem się mnichem, nauczałem ludzi, zupełnie jakbym wiedział. Poprosiłem, żebyś przyszedł, bo pragnę ci wyznać, że tak naprawdę nic nie wiem. Nie mogę powiedzieć tego przy wszystkich, bo brakuje mi odwagi. Gdybym to zrobił, zostałbym wyrzucony. Od pięćdziesięciu lat nie pracowałem. Przez pięćdziesiąt lat byłem czczony, dbano o mnie. Tysiące ludzi uważa mnie za mistrza, a więc jeśli powiem, że nic nie wiem, to mnie po prostu zabiją. Będą pytać, dlaczego oszukiwałem ich przez pięćdziesiąt lat. Nie mogę im się przyznać, ale chciałem odciążyć moje serce przy tobie. – I mówił dalej: – Ja nic nie wiem. Początkowo byłem w szoku, zły na to, co powiedziałeś rano, ale kiedy zacząłem o tym myśleć, wszystko wydało się właściwe. Najpierw myślałem, że wstanę i będę argumentował przeciwko tobie, ale zdałem sobie sprawę, że żaden argument tu nie pomoże. To, co mówię, jest prostym twierdzeniem,