Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu. B.V. Larson
stuknął palcem w rozkazy, które pojawiły się na spoczywającej przed nim tafli giętkiego plastiku. Słowa zawirowały i na ekranie rozkwitła jego odznaka identyfikacyjna. Podpisał dokumenty na czytniku odciskiem palca.
Wypisał się z jednostki! Nawet nie śmiałem o tym marzyć. Byłoby bosko mieć Gravesa z głowy. Doceniałem go jako oficera, ale skurwiel był zimny jak jaszczurka w zaspie.
Zauważyłem na tafli plastiku również swoje imię. Poczułem rosnącą ekscytację, widząc, że również otrzymałem nowe rozkazy.
– A tak przy okazji zabieram twój oddział ze sobą – rzucił Graves po chwili, przekreślając wszystkie moje nadzieje. – Wsadzam cię w ciężki pancerz, specjalisto. Zrobię z ciebie też bombardiera, więc będziesz musiał trochę przybrać na siłowni. Co na to powiesz?
Zastygłem na moment, ale udało mi się ukryć zaskoczenie.
– Dziękuję, sir – odparłem dyplomatycznie.
– Tak myślałem. – Graves prychnął. – Zawsze umiem wyczuć, kiedy żołnierz darzy mnie sympatią. A teraz zmiataj.
Opuściłem gabinet z ciężkim sercem.
* * *
Miesiące mijały szybko. Nauczyłem się, jak obsługiwać zbroję. Diametralnie różniła się od cienkich kombinezonów z inteligentnej tkaniny, do których przywykłem podczas szkolenia. Ta część zmian zdecydowanie przypadła mi do gustu.
Jednak do mojej nowej broni trudniej było się przyzwyczaić. Stare wygi nazywały ją rzygaczem – była to ciężka tuba miotająca plazmę. Miała około półtora metra długości i zdawała się ważyć tyle samo w tonach. Raz już strzelałem z takiego działa podczas walki – w naprawdę podbramkowej sytuacji – i choć teraz wręczono mi je oficjalnie, nie wydawało się przez to prostsze w użyciu.
Tuba plazmowa przypominała gabarytami granatnik rakietowy, tylko była znacząco cięższa i bardziej nieporęczna. Wszystkie nastawy były ręczne, a w pakiecie dostawało się jeszcze moduł zasilający, który taszczyło się na plecach. Sam tubus był uciążliwy pod każdym możliwym względem. Choćby zmiana poziomu mocy i przestawienie ogniskowej z zakresu wąskiego na szeroki wymagało niezłej gimnastyki.
Zgodnie z sugestią Gravesa spędzałem poranki na ćwiczeniach z ciężarkami w tych częściach statku, w których utrzymywano aktywne studnie grawitacyjne. Wziąłem się do tego na poważnie, bo nikt dokładnie nie wiedział, jakie warunki czekają nas na docelowej planecie. Co, jeśli tamtejsza grawitacja jest dwa razy większa od ziemskiej? Nie chciałem targać broni za sobą po piachu w jęczącym i iskrzącym egzoszkielecie, nie nadążając za resztą drużyny.
Trening w pancerzu był kolejnym nowym doświadczeniem. Lekka piechota naprawdę miała najgorzej, teraz widziałem to wyraźnie. Ale najlepsze było to, że weteran Harris nie wykazywał już żadnych ciągotek, żeby mnie zabić podczas szkolenia. Rzecz jasna nie chodziło o to, że z dobrego serca odpuścił sobie tę naszą małą rywalizację – po prostu bał się uszkodzić mój ekwipunek. Żeby powalić opancerzonego piechura z rzygaczem na barkach, trzeba było użyć znacznej siły. To niemal na pewno zrujnowałoby mój pancerz. Fakt, że większość naszego wyposażenia była praktycznie nie do zastąpienia, mocno utrudniał pracę moim instruktorom.
Podczas mojej pierwszej kampanii w kosmosie nic nie było tańsze niż ludzka krew. Oficerowie nieszczególnie przejmowali się też naszym sprzętem. Co się dało, puszczaliśmy we wtórny obieg, ale jeśli jakiś kombinezon przestawał się zapinać albo jakiś trach zaczynał szwankować – lądował w koszu. Legion Varus, przy całej swojej złej reputacji, zawsze dostawał z Hegemonii hojny budżet w galaktycznych kredytach.
Te czasy minęły. Teraz, kiedy mój sprzęt był wart znacznie więcej od mojego ciała, wszyscy rzucali się go sprawdzać po każdym upadku. Przypominało to dowodzenie w wykonaniu działu księgowości. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z weteranem Harrisem, który jakoś wciąż nie przepadał za wysłuchiwaniem moich uwag.
– McGill – powiedział – po prostu uważaj jak wszystkie cholery, żeby niczego nie uszkodzić, jak już wylądujemy. Jesteś teraz specjalistą, wielkim ważniakiem-bombardierem. Ta, aż mnie w dupie ściska z wrażenia. Ale pamiętaj, że jesteś najbardziej zielonym bombardierem na całym pokładzie. Mówię poważnie. Więc patrz i ucz się od lepszych od siebie, chłoptasiu. Są wszędzie dookoła.
Staliśmy w piaszczystym dole otoczonym osmalonymi pastonowymi ścianami. Żeby odpalać działa plazmowe na pokładzie lecącego statku kosmicznego, najpierw trzeba się upewnić pod każdym względem, że nie ma szans na przebicie kadłuba. Legionowi technicy zadbali o właściwy poziom bezpieczeństwa, wznosząc otaczający nas wielowarstwowy bunkier z pastobetonowych modułów. Dzięki temu mogli zwyczajnie dorabiać nowe sekcje za każdym razem, kiedy udało się nam coś rozwalić. W ramach dodatkowego zabezpieczenia technicy pilnowali, żeby kilka dodatkowych warstw pokrywało także zewnętrzną stronę bunkra – wszystko po to, by uchronić przed trafieniem powłokę statku.
Przez kilka chwil przyglądałem się ekipie w bunkrze. Rzeczywiście wyglądało na to, że drużyna ciężkozbrojnych, do której przypisali mnie na szkolenie, składała się z samych ekspertów. Montowali każdy element wyposażenia z wyćwiczoną precyzją. Byli tu chyba wszyscy najbardziej napakowani faceci z całej kohorty.
Weteran Harris całkowicie ignorował pozostałych bombardierów. Czujnym wzrokiem lustrował moje poczynania. Stał podparty pod boki i kiedy zajmowałem się bronią, gapił się na moje dłonie, czekając na choćby najmniejszą pomyłkę.
– Nie, nie, nie! – huknął chwilę później, kiedy wciskałem magazynek do podstawy rzygacza. – Musisz go tam porządnie wbić, młody. Przecież to nie chwyci, jak będziesz się tak pieścił!
Trzasnąłem dłonią w zasobnik, ale najwyraźniej to też zrobiłem źle, bo Harris wyrwał mi broń z rąk i łupnął w magazynek swoim wielkim łapskiem. Odrzucił działo z powrotem do mnie. Złapałem je, z trudem utrzymując równowagę.
Jego spojrzenie mogłoby zabić.
– Jesteś do niczego. Zawiadomię Gravesa, że to jedno wielkie nieporozumienie. Powinien zostawić cię w lekkiej. Tam przynajmniej masz jakieś blade pojęcie, co w ogóle robisz.
– Przepraszam, weteranie – powiedziałem. – Nie wiem, dlaczego nie wysłano mnie na szkolenie, jak byliśmy na Ziemi.
Harris potrząsnął przecząco głową.
– Tak się nie robi. Wychodzi za drogo.
Przemyślałem to naprędce i przytaknąłem. Nie byliśmy jak stała armia, jako najemnicy rządziliśmy się innymi prawami. Nasze finanse opierały się na aktywnych kontraktach, a nie pieniądzach podatników z jakiegoś zadłużonego rządowego funduszu. Legionista w czynnej służbie dostawał jakieś trzy razy tyle co koleś pierdzący w stołek we własnych czterech ścianach. Dlatego nikt nie ściągał nas do jednostki wcześniej niż przed samym odlotem – czyli na nową robotę.
– To dlatego nie przeciągnęliście nas przez obóz za pierwszym razem, tak? Taniej jest zrobić szkolenie podczas lotu na planetę, a potem rzucić nas w ogień walki. Po kilku zgonach i tak ogarnialiśmy, jak być żołnierzem.
Harris wzruszył ramionami.
– Coś w ten deseń. Ale ty właśnie zawalasz w szkółce bombardierów. Nie umiesz się obchodzić ani ze swoim pancerzem, ani z bronią. Co gorsza, w ogóle nie będzie czasu, żeby cię porządnie przeszkolić z systemów artyleryjskich.
Już nabierałem tchu, żeby znowu się pokajać, kiedy podszedł do nas barczysty facet. Był to nie kto inny jak specjalista Sargon. Podczas mojej pierwszej kampanii był dla mnie kimś w rodzaju starszego brata. Przez to należy rozumieć, że dręczył mnie i maltretował, ale gdzieś przy okazji – niemalże przypadkowo – przekazał mi kilka ważnych