Życie, piękna katastrofa. Jon Kabat-Zinn
biznesmena, który półtora roku temu miał zawał i przyszedł tu nauczyć się sztuki rozluźniania, by uniknąć następnego. Obok Petera siedzi Beverly, inteligentna, wesoła, rozmowna. Dalej siedzi jej mąż. W wieku czterdziestu dwóch lat życie Beverly dramatycznie się zmieniło – w wyniku pęknięcia tętniaka utraciła poczucie tożsamości. Jest też czterdziestoczteroletnia Marge, skierowana tu przez ośrodek terapii bólu. Była pielęgniarką na oddziale onkologicznym, ale kilka lat temu doznała urazu pleców i obu kolan, ratując pacjenta przed upadkiem. Przeżywa teraz tak wielki ból, że nie może pracować i chodzi o lasce, i to z wielkim trudem. Przeszła już operację kolana, a teraz czeka ją jeszcze operacja guza w jamie brzusznej. Lekarze nie są pewni diagnozy. Wypadek był dla niej szokiem, z którego nie zdołała się jeszcze otrząsnąć. Jest napięta do granic możliwości i wybucha z najbłahszych powodów.
Dalej siedzi Arthur, pięćdziesięciosześcioletni policjant, cierpiący na ostre bóle migrenowe i ataki paniki. Obok niego Margaret, siedemdziesięciopięcioletnia emerytowana nauczycielka z zaburzeniami snu. Przy niej Phil, francuskojęzyczny Kanadyjczyk, kierowca ciężarówki. Został do nas skierowany również przez ośrodek terapii bólu. Odniósł uraz kręgosłupa, podnosząc paletę, i teraz chroniczny ból pleców uniemożliwia mu normalne funkcjonowanie. Nie usiądzie już za kierownicą ciężarówki, musi znaleźć nową pracę, by utrzymać żonę i czwórkę dzieci, oraz nauczyć się radzenia sobie z bólem.
Obok Phila siedzi Roger, trzydziestotrzyletni stolarz. Podczas pracy nabawił się kontuzji pleców i również ma problem z bólem. Jego żona twierdzi, że Roger od lat nadużywa leków przeciwbólowych. Sama zapisała się do innej grupy. Nie ma wątpliwości, że to Roger jest główną przyczyną jej stresu. Jest u kresu wytrzymałości i myśli o rozwodzie. Patrząc na niego, zastanawiam się, czy zdoła wyprowadzić swoje życie na prostą.
Naprzeciwko, po drugiej stronie sali, siedzi Hector. Przez długie lata był zawodowym zapaśnikiem w Portoryko i jest z nami, ponieważ ma kłopoty z utrzymaniem nerwów na wodzy, czego konsekwencją są napady agresji i bóle w klatce piersiowej. Jego potężna sylwetka dominuje w sali.
Lekarze skierowali ich do nas w celu obniżenia poziomu stresu, a my poprosiliśmy ich, by przychodzili do naszej przychodni raz w tygodniu przez następne dwa miesiące zajęć. Ale tak naprawdę, po co? Sam zadaję sobie to pytanie, gdy rozglądam się po sali. Uczestnicy zajęć również tego nie wiedzą, ale suma cierpienia w pomieszczeniu jest ogromna dziś rano. Nie da się ukryć, że jest to spotkanie ludzi, którzy doświadczyli w życiu kompletnej katastrofy, powodującej cierpienie fizyczne i emocjonalne.
Zanim zajęcia się rozpoczną, pozwalam sobie na chwilę zadumy nad tym, co nas tu wszystkich przywiodło. Łapię się na rozmyślaniu, co możemy zrobić dla osób zebranych tu dzisiejszego ranka i dla stu dwudziestu innych, które w tym tygodniu zaczynają trening MBSR w różnych grupach – młodych i starszych, samotnych, w związkach, rozwiedzionych, pracujących i takich, które odeszły z pracy z powodu inwalidztwa, żyjących z zasiłku i bogatych. Jaki mamy wpływ na życie choćby jednej z nich? Co możemy zrobić dla tych ludzi w ciągu ośmiu krótkich tygodni?
Interesujące w tej pracy jest to, że w rzeczywistości nie robimy dla nich nic. Gdybyśmy próbowali, pewnie ponieślibyśmy sromotną klęskę. Zamiast tego zachęcamy ich, by zrobili dla siebie samych coś radykalnie nowego, a mianowicie, by żyli świadomie w każdej kolejnej chwili. Kiedyś pewna dziennikarka powiedziała w rozmowie ze mną: „Aha, ma pan na myśli życie chwilą”. „Nie, nie o to chodzi – odparłem. – W ten sposób brzmi to jak maksyma hedonisty. Chodzi mi o życie w danej chwili”.
Z pozoru praca w Klinice Redukcji Stresu jest łatwa, do tego stopnia, że trudno uchwycić, o co w niej faktycznie chodzi, dopóki się w nią nie zaangażujemy. Punktem wyjścia jest dla nas sytuacja pacjenta w danej chwili, jakakolwiek by była. Wyrażamy chęć pomocy, jeśli są gotowi do podjęcia pracy nad sobą. I nigdy nie dajemy za wygraną, nawet wtedy, gdy któryś z naszych pacjentów popada w zniechęcenie, robi krok w tył albo w swoich własnych oczach ponosi porażkę. Każdą chwilę uznajemy za nowy początek, nową szansę, by zacząć wszystko od zera, by się dostroić, odbudować nasze więzi.
W zasadzie nasza rola ogranicza się do zachęcenia podopiecznych, by żyli każdą chwilą w pełni, do cna, i dostarczenia im narzędzi, by zabrali się do tego metodycznie. Wprowadzamy ich w techniki, których mogą użyć do wsłuchania się we własne ciało i umysł, aby bardziej zaufać własnemu doświadczeniu. Proponujemy naszym pacjentom perspektywę, z której widać nowy sposób istnienia, traktowania problemów i akceptacji kompletnej katastrofy, dzięki któremu mogą zyskać pewną kontrolę nad swoim życiem, a ono samo stanie się bogatsze i bardziej radosne. Taki styl życia nazywamy ścieżką świadomości albo ścieżką uważności. Obecni tutaj dzisiejszego ranka poznają ów nowy styl życia i postrzegania, wyruszając w podróż ku redukcji stresu opartej na uważności. Razem z nimi oraz z pozostałymi uczestnikami programu spotkamy się na ścieżce odkrywania uważności i uzdrowienia, na którą sami teraz też wkraczamy.
Gdybyście zajrzeli na nasze zajęcia w szpitalu, prawdopodobnie zastalibyście nas siedzących spokojnie albo leżących bez ruchu na podłodze z zamkniętymi oczami. Może to trwać bez przerwy od dziesięciu do czterdziestu pięciu minut.
Patrzącemu z zewnątrz takie zachowanie może wydać się dziwne, a nawet trochę szalone – jakby nic się działo. I w pewnym sensie tak jest. Jest to jednak bardzo bogate i złożone nic. Ci ludzie nie spędzają po prostu czasu, śpiąc albo śniąc na jawie. Choć tego nie widzimy, w rzeczywistości ciężko pracują. Praktykują nic nierobienie. Aktywnie zestrajają się z każdą chwilą, cały czas starając się zachować przytomność i świadomość. Praktykują uważność.
Ujmując to w inny sposób, można powiedzieć, że „praktykują bycie”. Celowo porzucają wszelkie działanie związane z ich życiem i rozluźniają się w teraźniejszości, nie starając się jej niczym wypełnić. Pozwalają ciału i umysłowi spocząć w danej chwili, niezależnie od ich kondycji. Zestrajają się z elementarnymi doświadczeniami życia. Po prostu dają sobie możliwość trwania w danej chwili, zostawiając wszystko, jakim jest, nie podejmując prób zmieniania czegokolwiek.
Aby zostać przyjętym do naszej kliniki, należy podjąć osobiste zobowiązanie, że każdego dnia znajdzie się czas na praktykowanie „po prostu bycia”. Chodzi o to, by w morzu ustawicznej aktywności, w którym zwykle zanurzone jest nasze życie, odnaleźć wyspę bycia, czas, w którym ustaje wszelkie działanie.
Nauczyć się, jak pohamować działanie i przełączyć się na tryb bycia, jak wygospodarować czas dla siebie, jak zwolnić tempo i pogłębić w sobie spokój i samoakceptację, nauczyć się obserwowania, na co w każdej upływającej chwili jest skierowany nasz umysł, jak widzieć swoje myśli i jak je „puścić”, nie będąc uwikłanym, rozumieć, jak zbudować przestrzeń dla nowych sposobów widzenia starych problemów i dostrzegania wzajemnych więzi różnych rzeczy – oto niektóre z lekcji na temat uważności. Ten rodzaj nauki wymaga, byśmy zwrócili się ku chwilom czystego bycia i zadomowili się w nich, po prostu pielęgnując świadomość.
Im systematyczniej praktykujemy, tym głębszą uważność rozwijamy i tym więcej dzięki niej zyskamy. Książka ta jest pomyślana jako przewodnik po tym procesie, a cotygodniowe zajęcia są swego rodzaju drogowskazem dla osób, które za namową swoich lekarzy trafiają do naszej kliniki.
Jak wiadomo, mapa to nie terytorium. Podobnie nie należy mylić lektury tej książki z faktycznym wyruszeniem w podróż. Trzeba ją przeżyć osobiście, pielęgnując uważność we własnym życiu.
Dlaczegóż bowiem miałoby być inaczej? Kto miałby wykonać tę pracę w twoim imieniu? Twój lekarz? Twoi bliscy albo przyjaciele? Bez względu na to, jak bardzo inni ludzie chcieliby ci pomóc w trudach wzniesienia się na wyższy poziom zdrowia i dobrego samopoczucia, fundamentalny wysiłek musisz wykonać sam. Nikt przecież nie przeżyje twojego życia za ciebie i sam musisz zadbać o swoje dobro.
Pod