Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski
z niego woliery. Biedniejsi – przesiedleńcy i prości katorżni, tacy jak Jan, po prostu smarowali odkryte części ciała dziegciem. W miejscu pracy palili też ogniska, wrzucając w nie mokre drewno i ubiegłoroczne liście dla zrobienia dymu.
Póki co tajga jednak była zatopiona i roboty nie było. Jan wraz z towarzyszami siedzieli więc w swoim baraku na pryczach i wspominali. Leopold, Adam i Pryncyp rozprawiali o pozostawionej tysiące wiorst stąd polskiej ziemi. A im dłużej gadali, tym bardziej ojczyzna zdawała się doskonalsza, piękniejsza, światła niczym starożytne Ateny. Młynarski rzadko się odzywał. Nie lubił bolesnego rozpamiętywania i tęsknoty za rodzicami, Oleńką oraz ziemią rodową. Po co? To tylko raniło, odbierało siły. A przede wszystkim budziło tyleż romantyczne, co straceńcze marzenia o kolejnej ucieczce.
Po tym, jak dwa i pół roku temu został pojmany, ciężko pobity, a następnie zakuto go w kajdany i na wpół żywego dowieziono z powrotem, zwątpił zupełnie w możliwość rejterady. Całe następne pół roku, aż do czerwca, chodził rąbać las z nogami w kajdanach, aż kiedy nadeszła wiosna, stopy, które zawsze miał zakryte butami, zaczęły mu gnić. Dopiero wtedy, gdy z nóg zwaliła go gorączka, a rany jątrzyły się żółtozieloną ropą, rozkuto go i umyto. A kiedy jako tako doszedł do siebie, znów pognano do roboty. O dziwo jednak praca toporem – raz na zimnie, raz w upale – tylko go wzmocniła. Jego młode ciało nie chciało się poddać i gdy inni umierali z wycieńczenia, on jeszcze nabierał krzepy. Teraz był mocny jak niedźwiedź! W stwardniałych jak imadła łapach łamał podkowy i drzewce siekier. Nawet czynownicy woleli nie patrzeć mu prosto w oczy, bo po co drażnić diabła?
Jan siedział więc na drewnianej pryczy i aż go nosiło, tarmosił go gniew. Energia, nie mając ujścia, trafiała do głowy, a wtedy lęgły się w niej bardzo niebezpieczne myśli. Większość z nich dotyczyła tego judasza, Stanisława de Villeʼa. To on go rozpoznał tamtej zimy! Sprzedawczyk. Moskale, w nagrodę za szpiegowanie podczas powstania styczniowego, dali mu posadę naczelnika poczty. I to gdzie?! W całkiem nieodległym Omsku! To tam właśnie jechał de Ville, kiedy spotkał Jana na drodze. Dobrze, że od tamtego czasu nie mieli okazji się widzieć. Na co dzień, przy robocie, Młynarskiego opuszczały mordercze myśli. Ale teraz, gdy siedział bezczynnie w ciasnym i zapchlonym baraku… oj, niech mu Bóg przebaczy!
Czy mu się zdawało? Zza okna dobiegł jakby plusk wioseł. A przecież do rzeki były stąd dwie wiorsty, a więc pół godziny marszu! No tak, ale tajga wciąż spływała potopem. Jan skoczył do okna, uchylił je szerzej, wyjrzał…
Od strony rzeki zbliżało się czółno, a w nim siwy autochton o okrągłej twarzy, rzadkim zaroście i skośnych oczach. W tych stronach znali go wszyscy i nazywali Borys, bo jego prawdziwe imię było ani do wymówienia, ani zapamiętania. Wpadał tu często i przywoził skóry wilków, łosi, łasic, bobrów albo burunduków, które wymieniał na noże, ostrza siekier, igły oraz gorzałkę. Tym razem jednak nie wiózł towaru. Na dziobie jego kajaka, zamaszyście pracując wiosłem, siedziała młoda skośnooka dziewczyna ubrana w skórę renifera i kaptur obramowany futrem lisa.
Czółno dobiło do okna, Jan przytroczył je sznurem do swojego łóżka. Inuitka gładko skoczyła najpierw na parapet, a potem do środka. Za nią wygramolił się Borys. Młynarski odnotował w myślach, że stary porusza się wolniej i bardziej ociężale niż jesienią, kiedy widział go ostatnio.
– Witaj, przyjacielu! – Uściskał go serdecznie. – Co cię do nas sprowadza? Handel?
Leopold, Adam i Pryncyp już zerwali się z miejsc i zaczęli nastawiać herbatę z zeschłych liści dzikiej porzeczki, łamać sczerstwiały podpłomyk i szukać czegoś w zastępstwie tytoniu. Wszyscy trzej popatrywali na milczącą i jakby onieśmieloną dziewczynę. Ona jednak od początku zerkała tylko na Janka.
– To jeszcze nie jest czas bicia bobra – zaskrzeczał w odpowiedzi Borys pokracznym rosyjskim. – Poznaj moją wnuczkę. A może prawnuczkę? – Podrapał się w głowę, po czym zrezygnowany zawołał do dziewczyny: – Keleo’k! Pokaż się panu Janu!
Nieznajoma jeszcze przed chwilą – a teraz już i owszem, znajoma – Inuitka oblała się rumieńcem. Jej oczy odważnie jednak i z nieskrywaną ciekawością patrzyły prosto na Jana. Pod tym spojrzeniem coś w Młynarskim napięło się, a potem złamało i pękło. Nagle poczuł się rzewnie, niemal płaczliwie, a równocześnie potężnie i niezłomnie.
– Jest… bardzo ładna – wydukał.
– To dobrze, panu Janu – ucieszył się stary. – Zapłacisz mi tuzin siekier i tyle samo szpadli, dwie piły, pięć łutów gwoździ, dwa garnce kaszy i pół czetwiertyka wódki.
– Ale… ja nie mogę, znaczy, nie chcę… – cedził Młynarski jakoś tak bez przekonania. – Jestem katorżny, nam przepisy zabraniają się żenić. No i mam narzeczoną.
– A ja nie chcę wiosłować z tą dziewuchą z powrotem do wioski! No, panu Janu! Mogę nie brać kaszy.
Lwów, Austro-Węgry
Kwiecień 1870 roku
Oleńka siedziała wyprostowana na jednym z osiemnastu krzeseł o wyplatanych siedziskach i oparciach, które stały w pokoju jadalnym przy dużym stole z orzechowego drewna nakrytym zielonym suknem. Jedną ze ścian na całej długości zasłaniała przeszklona szafa kredensowa; na jej półkach lśniła przepiękna porcelana. Pokój oświetlał wielki pozłacany żyrandol na osiemnaście świec i dwa pięcioświecowe kinkiety. Umeblowania pokoju dopełniał jeszcze drugi, trzydrzwiowy kredensik oraz dwa mniejsze stoliki i fotel wykonany w tym samym stylu co krzesła. Oleńka, wodząc jedynie wzrokiem, dokładnie wszystko obejrzała. Miała czas. Już od kwadransa czekała na pana domu, hrabiego Dzieduszyckiego.
Miała się z nim spotkać po raz pierwszy. Odkąd przyjechały do Lwowa niemal trzy lata temu, jakoś nie było okazji. I to pomimo że wciąż mieszkały w suterenie jego kamienicy przy Kurkowej. Może dlatego, że pan hrabia nie mieszkał już obok? Pół roku temu przeprowadził się do dwukondygnacyjnego pałacu przy ulicy Teatralnej 18. I to tutaj, po wielu dyplomatycznych zabiegach, Oleńce udało się wreszcie uzyskać audiencję. Na razie jednak musiała czekać.
Żeby zabić czymś czas i nie dopuścić do siebie zniecierpliwienia, które łatwo pokrzyżowałoby jej teraz szyki, wróciła myślami do pierwszych tygodni w tym mieście. Nie pomyliła się wtedy. Żałosny los Zaporewiczanek naprawdę zaczął się tutaj odmieniać! Może nie szło to tak szybko, jak by Oleńka sobie życzyła, ale zmiany na lepsze zachodziły, i to dodawało jej wiary w siebie.
A więc po pierwsze, kilka dni po przyjeździe Oleńka z Laurą wróciły do apteki pana Mikolascha. Pretekst był dobry – oglądanie lampy naftowej. Lecz tak naprawdę po prostu chciały się wyrwać z sutereny. Dostrzegłszy je już przez szybę, pomocnik aptekarski Arkadiusz Rómel był wniebowzięty! Otworzył wysokie drzwi i zaprosił je do pięknego, wyłożonego drewnem wnętrza, pachnącego chemią, olejkami eterycznymi i paloną kawą. Oleńka wychyliła się za szeroką ladę z lśniącymi złotem poręczami i spojrzała na przeszklone szafki, w których stały grube butle z brązowego szkła. Każda miała starannie wykaligrafowaną plakietkę: „Oleum eucalypti”, „Aluminii subacetatis solutio”, „Ammonii hydroxidum”, „Ammonii anisatus spiritus”, „Oleum persicorum”, „Ammonii bromidum”, „Phosphoricum acidum”. Kiedy Rómel entuzjastycznie objaśniał Laurze szczegóły techniczne oświetlającego witrynę cuda techniki, Oleńka z zachwytem literowała łacińskie nazwy. Gdy skończyła, uniosła wzrok wyżej, ku antresoli obramowanej poręczą z giętego w fantazyjne wzory żelaza. Tam też stały leki. Słoje i butelki wypełniały preparaty galenowe, pigułki, maści, sztuczne wody mineralne, sole trzeźwiące, kremy i pomady, a nawet tabaka na wykichanie przeziębienia. Wszystkie te kosmetyki i medykamenty wyglądały tak dostojnie i elegancko! Najstarsza Zaporewiczanka czuła się