Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski
Ta mała wpadka tak ją rozbawiła, że roześmiała się na głos. Mijający ją mężczyzna o gładko ogolonej twarzy – zapewne aktor – odpowiedział jej uśmiechem i uchylił cylindra. Ha! Była taka szczęśliwa! Czuła się taka silna. Rozpierała ją energia.
Żeby nie iść prosto do apteki, gdzie będzie musiała grzecznie podziękować za pracę panu Karolowi, ruszyła przed siebie. Przez elegancki plac Gołuchowskich prosto na północ, na nieco już mniej elegancki plac Krakowski. Tu zanurzyła się w tłum pochłoniętych handlem wszelką tandetą Żydów z okolic pobliskiego Rynku, a także przyjezdnych Rusinów i Polaków z przedmieść. Ludzie kręcili się jak w ulu, przekrzykiwali, targowali zawzięcie o kilka krzywych gwoździ, dwa łokcie sukna, motek wełny.
Oleńka płynęła przez ten wzburzony ocean, nie dając się wciągać w żadne wiry, a zatrzymała się na chwilę dopiero przy straganie niejakiego Nachuma Rudego, który wykładał prasę przemycaną z Kongresówki, a konkretnie z Warszawy. Był więc tam tygodnik „Bluszcz”, w którym zamieszczano piękne nowele i opowiastki, był „Tygodnik Warszawski”, na którego łamach felietoniści użalali się nad stanem bruków, wodociągów i rynsztoków dawnej stolicy Rzeczypospolitej. I było „Słowo”, pełne nienazwanego z obawy przed cenzorem żalu za dawnymi, dobrymi czasami.
Zignorowała nagabywania Nachuma i poszła dalej. Bo co ją obchodziła Warszawa czy nawet Wilno? To Lwów był teraz jej miastem. Równocześnie kosmopolityczny i bardzo polski, ale przede wszystkim – będący miastem szans i możliwości. Gdzie indziej, poza Wiedniem i odległym Paryżem, budowano tyle pięknych i nowoczesnych domów? Gdzie tak swobodnie można było rozmawiać po polsku? Gdzie tak jak tu kwitła kultura?
Oleńka przyłapała się na tym, że zawadiacko kręci parasolką, co przyciągnęło spojrzenia bosych cwaniaczków oferujących grę w trzy karty. Minęła plac Krakowski i zatłoczoną uliczką Rzeźnia dotarła do następnego placu – Solskich. Tu już jej trzewiki zaczęły tonąć w błocie, a pióro kapelusza oblepił biały puch nadlatujący uliczką Pełtewną z sąsiedniego placu św. Teodora, gdzie handlowano drobiem. Solski zapełniały jednak wozy wołyńskich włościan, którzy sprzedawali wszystko, co wczesną wiosną mogła wyprodukować ich ziemia. Czyli – prawie nic. Chłopi popijali samogon, plotkowali, siarczyście spluwali i zamaszyście strzelali z batów. Za kilka miesięcy, po żniwach, przywiozą tu całymi workami mąkę, zboża i kasze. Teraz nawet siana nie można było u nich dostać.
Zatrzymała się w końcu, uniosła wzrok na pilnujący miasta Wysoki Zamek, odetchnęła głęboko. I po raz pierwszy od dawna pomyślała o Janku Młynarskim. Teraz, we wspomnieniach, wydawał jej się młokosem. Tyle lat już go nie widziała!
– Widzisz? Ja daję radę. Wcale nie jestem taką słabą kobietką, jak ci się być może zdawało wtedy, podczas dożynek. Przetrwałam. I wkrótce rozwinę skrzydła. Mam nadzieję, że ty też sobie radzisz.
Gubernia tobolska, Syberia, Imperium Rosyjskie
Sierpień 1878 roku
Suche, rozgrzane powietrze tajgi pachniało żywicą, grzybami, igliwiem. Strzeliste świerki, sosny, limby i modrzewie niemal zupełnie odcinały go jednak od rozpalonego nad Syberią słońca. Jan Młynarski szedł niespiesznie, wsłuchując się w odgłosy lasu. Wszystko wokół ruszało się, brzęczało lub trzepotało, szeleściło w gęstym runie. Jak wyłowić z tej kakofonii głos następnej ofiary? Do pasa miał przytroczone dwa cietrzewie i jednego głuszca. Będzie królewska kolacja dla córek, Kelci – jego inuickiej żony-nieżony – oraz sąsiadów. On jednak pragnął ustrzelić coś większego. Tak żeby zrobić trochę zapasów. Zapeklować mięso lub choć zasuszyć. Wytopić smalec, uwędzić słoninę. Wiedział, że za miesiąc, góra dwa, tajga zamilknie. Że zasrebrzy się pierwszym szronem. A później przyjdzie mróz, sypnie śnieg i znów pozostaną mu tylko topór i rąbanie lasu.
Mocniej ścisnął dwururkę. Lubił broń, zwłaszcza że na samodzielne polowania pozwolono mu się wypuszczać dopiero dwa lata temu. Formalnie wciąż był katorżnym, ale po tylu latach mocno poluzowano mu smycz. Bardziej jednak od łowieckich emocji kochał las. A raczej samotność w lesie. Już dawno przestał zwracać uwagę na cisnące się przez każdą szczelinę w ubraniu komary, nauczył się wynajdywać oczka wodne, strumyki, omijać watahy wilków i niedźwiedzie. Tu, wśród tych smukłych i wysokich drzew, był najbardziej u siebie. Na pewno bardziej niż w drewnianej chacie, skleconej dziesięć lat temu dla siebie i swojej kobiety, której imienia nie nauczył się nigdy nawet poprawnie wymawiać. Zamiast tego, nieco żartobliwie, a nawet lekceważąco, nazywał ją Kelcią.
Szedł więc po uginającym się pod stopami dywanie mchu poprzerastanym krzewinkami borówki i żurawiny, omijał całe poletka grzybów oraz polany wysokich do pasa paproci, ocierał się o krótkie gałęzie sosen. Mógłby w tej tajdze spędzić nawet i całe lato, donosząc tylko od czasu do czasu skóry i mięso, gdyby nie to, że nigdy nie dostawał dłuższych przepustek niż na trzy dni. Rosjanie ciągle nie mieli do niego pełnego zaufania. Woleli mieć go na oku, i to pomimo że w chacie czekała Kelcia i dwie jego córki.
Las się przerzedził i Jan wyszedł na rozległą polanę. Owionął go zapach kwitnących wrzosów, w uszy uderzyło natrętne bzyczenie trzmieli i dzikich pszczół. Fioletowy kobierzec sięgał daleko do odległej aż o pół wiorsty linii brzóz. Liściaste drzewa? A więc za nimi musiała być woda. A woda, zwłaszcza przed zmierzchem, przyciąga spragnione zwierzęta.
Zatrzymał się na chwilę, żeby podłożyć pod kurki strzelby dwie nowe spłonki, i czujnie się rozglądając, ruszył przed siebie. Czuł się chwilami, jakby spadały na niego chmury – a to sikorki urządzały sobie polowania na płoszone przez niego owady! Słońce było już nisko, jego krwista kula spadała niemal za horyzont, kiedy dotarł nad wodę. Jeziorko było małe i płytkie, przez krystaliczną taflę bez trudu dostrzegał dno. Przykucnął na brzegu. Przełożył fuzję do prawej ręki, a lewą nabierał wody; pijąc, moczył długą jak u popa brodę. Spoconego czoła nie zwilżał, bojąc się zmyć warstwę dziegciu chroniącą go przed komarami. Dobrze wiedział, że kiedy tylko nadejdzie zmierzch, rzucą się na niego całą wygłodniałą chmarą.
Pił dość łapczywie, uświadomiwszy sobie, że nie zwilżał ust co najmniej od południa. Nagle jego uwagę przykuł jakiś ruch odbity w tafli. Ostrożnie uniósł głowę i… a niech to! Po drugiej stronie oczka chłeptał wodę dość spory koziołek. Młynarski zamarł bez ruchu, kiedy zwierzę popatrzyło na niego wielkimi, ciemnymi i jakby ufnymi oczami. Znieruchomieli obaj. Dzieliło ich nie więcej jak pięć, sześć sążni!
Ucieknie? A może pragnienie okaże się silniejsze? Jan dobrze wiedział, że zanim odbezpieczy dubeltówkę i wyceluje, tamten będzie już daleko. Koziołek jednak po chwili się uspokoił i znów schylił głowę nad taflą. Jan powoli ujął broń oburącz, ostrożnie uniósł do oka, wolniutko, pomalutku odciągnął kurki. Na ułamek sekundy przed strzałem zaświtała mu absurdalna myśl, żeby ocalić zwierzaka. Pił wodę tak ufnie! Taki jeszcze młody, naiwny… Bach! To nie był czas na łzawe sentymenty. Huknął wystrzał, widok przesłonił siwy obłok spalonego prochu. A kiedy się rozwiał, koziołek już nie żył. Młynarski nie musiał nawet poprawiać z drugiej rury.
* * *
Zapadał już wieczór, choć na zachodzie czerwieniła się jeszcze łuna, kiedy z przewieszonym przez kark zwierzęciem doszedł do chaty. Już z daleka spostrzegł, że coś się dzieje. Po jego obejściu biegały baby, z drzwi wyglądała właśnie miejscowa szamanka, pół Rosjanka, pół Inuitka – Teofilowa.
„A więc to już” – pomyślał i przyspieszył kroku.
Na niebie rozbłyskały pierwsze gwiazdy, kiedy rzucił w progu koziołka, odplątał guźca i cietrzewie, a następnie, odsuwając pogankę, wkroczył do wnętrza.
W