Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski
piękna córka – odparła z nutą przygany Czerkawska.
Miał ochotę od razu odwrócić się na pięcie i wyjść z tej dusznej, cuchnącej ludzkimi wyziewami nory, ale jakoś się powstrzymał. Ludzie już i tak gadali, że jest nieczuły dla swojej baby, że prawie nie odzywa się do córek. Po co podsycać plotki?
Zrobił więc kilka kroków, a któraś ze staruch podsunęła bliżej lampkę łojową, oświetlając twarz Kelci. I przyssane do niej białe jak robak ciałko.
„Trzecia córka” – pomyślał oszołomiony, ślizgając się wzrokiem po obrzękłej i wymęczonej twarzy swojej żony-nieżony, która wpatrywała się w niego z rozpaczliwym oddaniem. A właściwie czwarta, bo jedna nie przetrzymała zaprzeszłej zimy.
– No! Weź ją na ręce! – syknęła Czerkawska.
Tego już było dla niego za wiele.
– Później – szepnął, nachylając się nad Kelcią, i martwymi ustami pocałował ją w spocone czoło. – Później…
Mówiąc to, wypadł z powrotem na dwór, a zimne już powietrze sprawiło, że zatoczył się jak po stakańczyku gorzałki.
– Córka – wycedził, patrząc ze złością w gwiazdy, jakby to była ich wina. – Trzecia, a właściwie czwarta.
Za plecami słyszał podniesione szepty babinek, odszedł więc dalej w noc. Obgadują go, współczują jego kobiecie. A czy to jego wina, że zawsze kiedy patrzy na Kelcię, na jej pałąkowate nogi, okrągłą twarz i irytująco skośne oczy, od razu sobie przypomina jasną buzię Oleńki? Że kiedy tamta przytula się do niego pod skórą renifera, jego myśl ulatuje do sierpniowej nocy sprzed piętnastu lat, kiedy prężyło się i wyginało w łuk ciało Zaporewiczanki?
Nie, nie tęsknił już za nią. Może nawet nie kochał jej. Ale od tamtego czasu stracił tak wiele… Wszystko! Wszystko mu odebrali. Był katorżnym bez prawa do ziemi, na której stał jego żałosny dom, a nawet do żony i własnych dzieci. Najgorsze jednak, że stracił też siebie samego. Gdzie tamten dumny szlachcic, który w galopie ścinał szablą łby Moskali? Nie miał ani szabli, ani konia, nie pamiętała o nim już nawet historia.
A Oleńka? Ona tym bardziej nie. Odkąd pozwolono mu pisać listy, wysłał ich do Gołubicz cały kolejowy wagon. Albo i dwa. Wszystkie wróciły nierozpieczętowane. Widomy znak, że i najstarsza z panien Zaporewicz o nim zapomniała.
Stojąc wciąż z zadartą głową i gapiąc się na rozsypane garściami po czarnym niebie gwiazdy, sięgnął do kieszeni szarawarów i wymacał połówkę złotej monety. Wciąż ją przy sobie nosił, diabeł wie po co. Obrócił ją między palcami, uświadamiając sobie, że żałuje w życiu wszystkiego. Tego, że poszedł do tego beznadziejnego powstania. I że próbował uciekać z Syberii, przez co omijały go wszystkie carskie ułaskawienia i zmiany statusu z katorżnego na presieleńca. Żałował też, że dał się ponieść gorącej krwi, chwilowemu zaślepieniu i wziął sobie Inuitkę, z którą nie umiał rozmawiać, której nie był w stanie kochać, rozumieć, interesować się, o czym ona myśli. Potrafił natomiast robić jej bachory. I to same dziewuchy, a przecież gdyby urodził mu się syn, Jan poczułby, że nareszcie ma coś własnego. Kogoś, kto go zrozumie, komu przekaże ten strzępek wiedzy o świecie, jaki sam posiadł. Kogo nauczy polować, łowić, zastawiać wnyki.
Najbardziej jednak Młynarski żałował, że tamtej nocy, podczas dożynek w 1863 roku, nie zrobił z Oleńką tego, na co oboje mieli przecież ochotę. Tak, wiedział, że ostatecznie niczego by to nie zmieniło. I tak by ich rozdzielono. Ale przynajmniej miałby wspomnienia. A tutaj na Syberii to już byłoby wiele.
Lwów, Austro-Węgry
Maj 1882 roku
Obudziło ją wpadające przez okno słońce. Spojrzała na leżącego obok mężczyznę. Spał z zabawnie rozchylonymi ustami. Bezgłośnie zachichotała, a potem uniosła się lekko, tak żeby nie spłoszyć snu z jego powiek. W tej chwili wolała być sama. Kompletnie naga stanęła na środku maleńkiego pokoju, rozglądając się za podomką. Nie mogła jej jednak znaleźć wśród rozrzuconych po podłodze lub zwisających z oparć krzeseł i otomany pończoch, halek, kalesonów, tużurki. Machnęła więc na to ręką i otulona jedynie w światło poranka podeszła do okna. Ulica Kościelna u jej stóp już zaczynała tętnić życiem. W stronę Rynku i placu Krakowskiego ciągnęły chłopskie wozy, wioząc opatulone w słomę jajka, pękate bańki mleka i pęczki szczypioru. Wśród nich kręcili się Żydzi, tragarze, bosi posłańcy. Rozplotkowane stada praczek spieszyły do roboty u zamożnych państwa, odprowadzane przekrwionym z niewyspania wzrokiem ostatnich wracających do swoich suteren prostytutek. Konie parskały, wozy skrzypiały, woźnice klęli, a starozakonni podkręcali pejsy.
Oleńka uchyliła okno. Trochę, troszeczkę – nie mogła przecież sobie pozwolić, żeby ktoś ujrzał ją nagą. Owiało ją rześkie, przesiąknięte wiosennymi zapachami powietrze. Odwróciła się więc i płynąc na jego fali, przebiegła na paluszkach pokój, kierując się ku pomieszczeniu łazienkowemu. Jak wszystko w tej garsonierze, sprawiało wrażenie nieco zaniedbanego, przyciasnego i szarawego. Nie miało też okna, poza małym lufcikiem pod samym sufitem.
Szybko nalała sobie z dzbanka wody do miednicy i opłukała się, parskając jak kaczka. Potem ujęła grzebień i przeszła do mikroskopijnej, trzy razy mniejszej niż jej własna garderoby. Tu było okno, stanęła więc przed lustrem i z lubością zaczęła rozczesywać wciąż długie i gęste włosy. A przecież była już kobietą w wieku balzakowskim, miała całe trzydzieści pięć lat! Ta myśl sprawiła, że Oleńka lekko posmutniała. I zaraz powiodła wzrokiem w dół, po ramionach, dekolcie, piersiach. Badała się czujnym spojrzeniem niczym doktor. Czy coś zwisa bardziej niż zwykle? A może się pomarszczyło? Biust, owszem, był już nieco inny niż ten, który zapamiętała z młodości. Cięższy, okazalszy, ale i bardziej ciążący ku ziemi. Wciąż jednak zwieńczały go małe, młodzieńcze brodawki – widomy dowód na to, że nigdy nie karmiła piersią.
Spojrzała niżej. Brzuch. No tak, talia jej się zaokrągliła – ale na szczęście nie tak, żeby znikło wcięcie. To samo z pupą. Zawsze miała figurę nieco chłopięcą: mało tu, mało tam i na dodatek patykowate uda. Teraz biodra zaokrągliły się, ale – broń Boże! – jeszcze nie zwisły. Uda stały się pełniejsze, łydki bardziej wypukłe. Nie, stanowczo nie wyglądała jeszcze jak staruszka – uznała, prześlizgując się oczami po jasnej kępce futerka na swoim łonie, które doprowadzało do takiego szaleństwa pana śpiącego wciąż za ścianą.
Śmiejąc się już na głos, obróciła się na palcach i wróciła do pokoju. Przestąpiła akurat próg, kiedy rozczochrany i ziewający Gustaw Mikolasch uniósł głowę z poduszki. Chciał coś powiedzieć, chyba też usiąść. Nie pozwoliła mu na to. Zadowolona tym, co zobaczyła w lustrze, podniecona wiosennym powietrzem, Oleńka zdarła z niego koc, a potem dosiadła okrakiem niczym bezwstydna ladacznica. Stanowczym gestem położyła dłoń na jego cudownie owłosionej piersi i docisnęła go z powrotem do posłania. Równocześnie przytknęła do ust paluszek drugiej ręki, nakazując mu bezwzględne milczenie. Z satysfakcją odnotowała, że jego męskość, którą tak bezceremonialnie objęła udami, pęcznieje, nabrzmiewa, niemal parzy gorącem. Mikolasch westchnął, a ona lekko się nachyliła, niemal muskając jego cienki wąsik ciężkimi piersiami. A potem dosiadła go jak zrywająca się do szarży amazonka. Stanowczo, bezwzględnie nadała mu rytm, czekając, aż zaleje ją fala rozkoszy. Chciał ją całować, szeptał coś – o tym, że kocha, że chce ślubu i inne takie dyrdymały. Zdecydowanym ruchem zakryła mu dłonią usta i przeszła w kłus, by po chwili – omdlała ze zmęczenia – zwlec się z niego i znów pójść do łazienki.
– Oleńka! Poczekaj! Ja ciebie… – dobiegł ją w drzwiach jego głos.
Nie