Nieśmiertelni. Vincent V. Severski
wiesz ty i my w Centrali. Nielegałowie nie wiedzą, jaka jest praktyka, bo znają tylko swój los… a najczęściej w ogóle słabo znają Rosję.
– No tak. Rzeczywiście. Wystarczy wspomnieć Kwiatuszka z Londynu.
– Właśnie. Nielegałowie to nasza najpotężniejsza broń, ale wiedzą jedynie tyle, ile trzeba, czasami nawet nie wiedzą, do czego są wykorzystywani, a bywa też, że się ich poświęca dla dobra ojczyzny. Dobrze wiesz, jak to z nimi jest. Podobnie było z Kolą w Sztokholmie…
– No tak… – westchnął Popowski, bo rzeczywiście dobrze znał ten temat.
– Pech w tym, że w pewnym momencie Kola oszalał, tak to mogę określić. Od lat robił notatki ze swoich czynności operacyjnych, miał wiedzę daleko wykraczającą poza to, co powinien wiedzieć, a tym bardziej pamiętać.
– Nie był kontrolowany?
– Oczywiście, że był, ale sprawdzenia nic nie wykazały. Wszystko wydawało się w porządku. Nooo… był na emeryturze i to nas trochę uśpiło. Ale o tym, że ma notatki, dowiedzieliśmy się, niestety, po fakcie.
– To znaczy?
– Na koniec staremu Koli pomieszało się w głowie i chciał zdezerterować…
– Niemożliwe! – Popowski niemal wykrzyknął i zatrzymał się. – A ile miał lat?
– Grubo po osiemdziesiątce… nie pamiętam dokładnie… to zresztą nieważne, bo nie o tym chciałem z tobą mówić. Ciągle odbiegam od głównego wątku… Że Szwedzi namierzyli Kolę, poinformował nasz agent Moskit, którego mamy w szwedzkiej służbie od lat. Pomogli im Polacy, a dokładniej ten twój Konrad Wolski. Wysłaliśmy do Sztokholmu oddział specjalny Gamma, który miał ewakuować Kolę, ale Łopatin wydał za moimi plecami rozkaz likwidacji starego, bo bał się, że wysypie się „Kalinka”, sztandarowa operacja GRU… no i nie można było odmówić mu racji. Tymczasem okazało się, że Kola zamierza zdezerterować, więc sam rozumiesz… nie mieliśmy już odwrotu. Trzeba było osądzić, co przyniesie nam więcej strat: likwidacja Koli czy dekonspiracja „Kalinki”?
– Taka nasza praca – odparł Popowski obojętnie, ale na sam dźwięk nazwiska Wolski poczuł, jak po plecach spływa mu pot.
Ożeż ty! – pomyślał z wściekłością. Taki mi, Radeczku, prezent robisz na zakończenie służby… Niedoczekanie twoje!
Szli między drzewami, powoli, dostojnie, krok za krokiem, równo w nogę, wpatrzeni w swoje buty, jak w kondukcie pogrzebowym. Popowski trzymał ręce złożone za plecami, a Lebiedź – w kieszeniach kożucha. Z ust i nosa ulatywała im regularnymi strumieniami biała para, a śnieg skrzypiał pod nogami. Wyglądali jak dwaj literaci rozprawiający o upadku starej cywilizacji albo szerokości strumienia świadomości, a nie szpiedzy omawiający swoją ostatnią operację.
– „Kalinka”? Co to? – zapytał Popowski, by jak najszybciej uciec myślami od Wolskiego.
– Kola zataił przed nami, że jego syn Carl, który ukończył szkołę marynarki, jest oficerem szwedzkiego wywiadu i na dodatek prowadzi agenturę w obwodzie kaliningradzkim i naszej Flocie Bałtyckiej.
– Pewnie chciał go kryć. To zrozumiałe.
– I tak do tego podeszliśmy. Przeprowadziliśmy kilka kombinacji sprawdzeniowych pod Kolę, ale nie było żadnych zastrzeżeń, nic podejrzanego. Od tego czasu ograniczyliśmy jego aktywny udział w naszych operacjach. Ludzie z GRU z łatwością wyłapali całą agenturę prowadzoną przez Carla, obrócili ich i karmili Szwedów i Zachód spreparowanymi informacjami. Wojskowi przy naszej pomocy prowadzili wieloletnią operację inspiracyjną i dezinformacyjną. Wyniki były doskonałe… no i… – Lebiedź niespodziewanie przerwał.
– Czekaliśmy, aż Kola umrze… na serce – dokończył Michaił, a generał pokiwał głową. – A potem mieliśmy złożyć synowi propozycję nie do odrzucenia? Dobra kombinacja. Jak wyszła?
– Właściwie nie wyszła. Kola przeżył i zdezerterował. Szwedzi ukryli go i ciągną z niego informacje, a oficjalnie poinformowali, że zginął. Myśleli, że damy się nabrać. Moskit pilnował sprawy i okazało się, że Szwedzi na szczęście nie zorientowali się w całej kombinacji „Kalinka”. W tej nieudanej akcji pod Sztokholmem zginął nasz oficer, Tatar. Znałeś go przecież, to syn mojego przyjaciela, rezydenta z Pekinu. Drugi na szczęście się uratował. – Generał zatrzymał się niespodziewanie. – Jego też znasz – oznajmił z uśmiechem i ruszył dalej. – To chorąży Andriej Trubow, ten z polskiej wyprawy, kiedy zaginął nam Batyszkin, i bohater z promu…
– Tak, tak… Tatar był moim kolegą. A Trubowa znam, oczywiście. Pracował też z Jurą Kosowem, który zginął w Groznym. – Popowski był wyraźnie poruszony, ale najbardziej wspomnieniem Batyszkina, bo to też była niewidoczna, lecz bolesna rana, jaką zadał mu Wolski. – Tak, tak… to on gołymi rękami ujął tego czeczeńskiego terrorystę na promie, jednego z rodzeństwa Bogajewów… tak się nazywali, o ile dobrze pamiętam. Wyjątkowy kozak z tego Trubowa, dziwny człowiek… nazywają go Jagan, a niektórzy Nexus. Mówią, że jest nieśmiertelny, bo śmierć za nim nie nadąża.
– He, he… – zaśmiał się generał. – Słyszałem. To po prostu dobry żołnierz. I tyle.
Doszli do końca sadu i zatrzymali się pod ścianą gęstego świerkowego lasu. Tu ścieżka się urywała. Postali chwilę i jak na komendę zawrócili. W oddali na tle zimowego krajobrazu widniała mała, ciemna bryła domu pokrytego czerwonym dachem. Ruszyli w jego kierunku w tym samym tempie i tym samym uroczystym krokiem.
– Pojedziesz pilnie do Sztokholmu, ale wcześniej spotkasz się z tym Trubowem i złożysz mu pewną propozycję. Zaraz ci wyjaśnię, o co chodzi, ale o szczegółach poinformuje cię jutro Mikitin. – Zauważywszy zdziwione spojrzenie Popowskiego, generał wyjaśnił pospiesznie: – Tak, tak… on jest moim szefem sztabu w tej operacji, a ty masz być jednym z dowódców dywizji uderzeniowych. Posłuchaj, o co chodzi…
Z Polhemsgatan na Götgatan przejechali błyskawicznie, ale przez następne piętnaście minut krążyli wokół domu, bo nie mogli znaleźć wolnego miejsca. Wielkie pryzmy śniegu blokowały ulice i zaparkować było nie lada sztuką. Żeby nie tracić niepotrzebnie czasu, ustalili w końcu, że Linda pójdzie do sklepu Coop zrobić zakupy na kolację, a Gunnar zaparkuje samochód i zaczeka na nią w domu.
– Barek z alkoholami widać już od drzwi wejściowych, a lód tam gdzie zawsze – rzuciła, wręczając mu klucze i zatrzaskując drzwi. Zdążyła jeszcze puścić do niego oko.
Gunnar od razu znalazł wolne miejsce i już po kilku minutach siedział rozparty na środku jasnozielonej kanapy z fotelem.
W dłoni trzymał szklaneczkę whisky. Wlał sobie potężną porcję na trzy palce, z jedną kostką lodu, i zastanawiał się teraz, czy aby dobrze zrobił. Wcale nie był pewien, czy ma ochotę się napić, bo nie tylko zapomniał, jak alkohol smakuje, ale przede wszystkim – jak działa. Lód rozpuścił się, a whisky nabrała temperatury jego dłoni.
W przedpokoju zachrzęścił zamek w drzwiach i pojawiła się Linda z zakupami, więc Gunnar zdecydowanym ruchem wychylił zawartość szklaneczki i od razu poczuł, jak zapala mu się krtań, ogień leci do żołądka i natychmiast wraca ze łzami do oczu.
– Wziąłeś sobie? – doszedł go głos Lindy, która właśnie zdejmowała kurtkę i buty.
– Tak – odparł przez ściśnięte gardło.
– Nalej i mnie szklaneczkę i chodź do kuchni. Zrobimy kolację, dobrze? Kupiłam łososia. – Jej głos przesunął się z przedpokoju do kuchni.
Wytarł łzy z