Nieśmiertelni. Vincent V. Severski
w której mogliby swobodnie porozmawiać. Jak przystało na szesnastomilionową stolicę państwa o kulturze kulinarnej liczącej trzy tysiące lat, wybór był ogromny.
Zajrzeli do Divan, swojej ulubionej perskiej restauracji na ósmym piętrze budynku Sam Center, ale wszystkie stoliki były zarezerwowane. Podobnie w Gilane na bulwarze Sabah. I dobrze się składało, bo pozwoliło im to na tyle długo kręcić się po mieście, by mogli się sprawdzić, i to pod dobrą legendą. Nie ma lepszej możliwości wykrycia obserwacji, gdy robi się to we dwójkę.
W końcu dostali stolik w Monsoon, eleganckiej restauracji z kuchnią azjatycką w Gandhi Shopping Center. Znali to miejsce, bo byli tam już kilkakrotnie z Samadem, którego w większości drogich teherańskich lokali witano jak szacha, ale w rzeczywistości jako syna generała Ahmada Harumiego. Dlatego też towarzystwo Samada nobilitowało wszystkich jego gości, jakby spływał na nich boski majestat. Właściciel lokalu, Alik, gruby Ormianin o bystrych oczach i pamięci absolutnej, zauważył Olega i Wasię, jeszcze zanim weszli.
Lokal był pełen gości. Szeroko uśmiechnięty wąsaty kelner ze złotym zębem wyrósł przed nimi, zanim zdążyli się rozejrzeć, i kuląc się w ukłonach, sprawnie przeprowadził ich przez salę. Wskazał dyskretny stolik, wprost idealny na rozmowę konspiracyjną, w dodatku jedyny wolny w zasięgu wzroku, więc szanse, że obserwacja weszła za nimi, były minimalne.
W lokalu panował miły półmrok rozpraszany ciepłym światłem świec i nisko zawieszonych lamp. W lustrach ściennych odbijała się wysycona podświetlona zieleń, a w centralnym miejscu pod ścianą stała duża figurka Buddy Abhajamudry.
Wasia usiadł przodem do wejścia, a Oleg miał w polu widzenia drzwi na zaplecze i do toalety. Zaczęli lustrację otoczenia.
– Cisza i spokój – zaczął Oleg. – Wprost idealnie.
– Na trasie też było czysto – odparł Wasia. – Nie sądzisz, że jesteśmy może trochę przewrażliwieni? Przecież do tej pory nigdy nic nie wyłapaliśmy…
– Słyszałeś, co rano mówił Samad? Żyjemy tak, jakby oni byli tu cały czas. Oficer KGB, a takie dyrdymały plecie – rzucił z uśmieszkiem Oleg.
– Tylko nie KGB… kurwa! A ty co? Też byłeś w KGB – bronił się Wasia, ale było oczywiste, że to tylko ironia, chwilowe odreagowanie napięcia i stresu.
Rzadko mogli sobie pozwolić na swobodną rozmowę tak jak teraz, bo musieli pilnować każdego słowa, uważać, by nie popełnić nawet najmniejszego błędu – tego pierwszego i ostatniego. Chociaż odkąd przyjechali do Iranu, perspektywa więzienia Ewin była cały czas bardzo realna, to ten wariant zakończenia misji nie mieścił się w ich świadomości. Mieli inną wersję na wypadek pechowego zakończenia.
– Salam, salam, panie Oleg – usłyszeli skrzekliwy głos kłaniającego się przed nimi Alika. – Salam, salam, panie Wasia. Cieszę się, że mogę znów gościć panów w mojej restauracji, i mam nadzieję, że miło spędzicie tutaj czas. Gdybyście mieli ochotę na coś szczególnego… – pokręcił głową i spod czarnego wałka zrośniętych brwi puścił do nich oko, co oznaczało, że w ofercie ma kisz misz – wystarczy dać mi znak. – Z teatralnym gestem położył przed nimi menu po angielsku.
– Salam, salam, dziękujemy, panie Alik. Dziękujemy. Na razie dugh poprosimy – odparł Oleg i właściciel wycofał się tyłem dwa kroki, po czym odwrócił się z wdziękiem na jednej nodze, jak baletnica.
Po prawej stronie, kilka metrów od nich, przy bogato zastawionym okrągłym stole biesiadowała kilkuosobowa rodzina starszego mułły w czarnym turbanie sajjidów na głowie. Obok niego, skulona skromnie, siedziała żona w czadorze, z drugiej strony – najprawdopodobniej ich dorosły syn z krótką brodą, córka w hidżabie i trójka nieletnich dzieci obojga płci. A może wnuków. Byli zajęci sobą, mimo to mocno dominowali w przestrzeni lokalu i wydawało się, że wszyscy pozostali goście są mniej ważni, wyciszeni i przypadkowi.
Po lewej stronie siedziało czterech gładko wygolonych młodych mężczyzn oraz dwie kobiety z silnym makijażem i niedbale zarzuconymi na głowy chustkami, spod których prowokacyjnie wystawały farbowane grzywki. Od razu można było poznać klasę średnią młodego Teheranu. Byli weseli, ale z umiarem, a nawet lekkim dostojeństwem, nie dorównywali jednak rodzinie mułły, choćby z uwagi na miejsce, które zajmowali w lokalu.
Między stolikiem mułły a klasą średnią, w głębi zaciemnionej sali, siedziała tyłem do nich kobieta w kolorowej chustce, a obok niej wierciła się na krześle dziewczynka o wyraźnie słowiańskiej urodzie, z blond warkoczykami spiętymi w kółka.
Wygląda jak pierwszoklasistka z Mińska – pomyślał od razu Wasilij, ujrzawszy ten dosyć niezwykły jak na Teheran widok. Zupełnie jak moja siostrzenica.
Zrobiło mu się dziwnie smutno.
– Rosjanka z dzieckiem… córką? – rzucił cicho do Olega i delikatnie poruszył głową. – Na mojej dziesiątej… tam, dalej.
Oleg obrócił się nieznacznie w prawo i zobaczył w lustrze odbicie sali, a w głębi kobietę z dzieckiem. Przyjrzał się uważnie.
– Rzeczywiście… na to wygląda… – Po chwili milczenia dodał: – Trochę dziwne.
– Same są? Pewnie z ambasady rosyjskiej… zdaje się, że jest niedaleko… Co widzisz na stole?
– Cały zastawiony – odparł Wasilij. – Dużo jak na damę z dzieckiem.
W tym momencie kobieta odwróciła się, jakby poczuła na sobie wzrok Wasilija, i spojrzała w stronę ich stolika.
– Rosjanka – wymamrotali razem i uśmiechnęli się do siebie.
– Tak czy inaczej nasza – dodał Wasilij. – Na sto procent! Nigdy się nie mylę. Jak to jest, że nasze dziewczyny tak się wyróżniają? – Z trudem powstrzymali wybuch śmiechu. – A czym się wyróżniają?
W końcu parsknęli śmiechem na głos, aż mułła spojrzał groźnie w ich stronę.
– Wszystkim – odpowiedział po chwili Oleg i spazm wstrząsnął nimi jeszcze mocniej, więc pochylili nieco głowy, zatykając usta dłońmi. – Nasze… rozpoznam na ulicy w Londynie, Lizbonie i Teheranie… Najpiękniejsze są… bladź… Białorusinki… – Wytarł spływające mu po policzkach łzy. – O kur… – Jego głos nagle się zmienił, a twarz przeszła niezwykłą metamorfozę z groteski w dramat, jak w antycznym teatrze.
Wasilij przestał się śmiać. Poczuł, jak od głowy w dół przez całe ciało przesuwa się fala dreszczu. Wyraz twarzy Olega zapatrzonego przed siebie był tak sugestywny, że Wasia mimowolnie odwrócił się powoli w lewo i spojrzał przez ramię.
Przy drzwiach do toalety stał niespełna czterdziestoletni Walentin Dimitrowicz Żukowski, zwany Żukiem, dawny przełożony kapitana Wasilija Krupy i zastępca naczelnika Wydziału Kontrwywiadu KGB w Mińsku, pułkownika Stepanowycza, którego zabił Oleg Popow. Zaczesany do góry szatyn średniego wzrostu, wierny sługa prezydenta republiki i jego zdeklarowany lizodup, o czym w KGB wiedział każdy.
Żuk szedł powoli w ich kierunku, strzepując niedosuszone ręce. Miał do przejścia zaledwie kilka metrów, najwyżej kilkanaście kroków. Ale dla Olega i Wasilija czas się zatrzymał, krew w żyłach zastygła, ptaki zamarły w locie. Obaj mieli wrażenie, jakby Księżyc urwał się z uwięzi i za kilka sekund miał uderzyć w Ziemię. I nic już nie można było zrobić.
W lokalu panował półmrok i Żukowski szedł wprost na Olega, który nieudolnie starał się odwrócić twarz. Krupa czuł, że wzrok Żuka jak laser wypala mu plecy, i w panice szukał w głębi sali jakiegoś punktu oparcia. Obu wydawało się, że jeżeli nie będą na niego patrzeć, to może zadziała czapka niewidka, jakimś cudem Żuk ich nie zobaczy i pójdzie sobie dalej.
Czapka niewidka nie zadziałała i Oleg spojrzał na Żuka,