Śmierć słowika. Lene Kaaberbol
do okna i nie mogła się zdecydować, czy podróż w głąb miasta przybliża ją do Kateryny czy od niej oddala. Przez ostatnie miesiące gruby mur i fizyczna odległość, które je rozdzielały, stały się jej obsesją. Czuła się bliżej córki podczas posiłków w stołówce, niż kiedy siedziała w swojej celi. Droga na komendę była wprawdzie dłuższa o kilka metrów od najkrótszej trasy do ośrodka, działała jednak kojąco, bo dawała Nataszy poczucie, że oddycha tym samym powietrzem co Kateryna. Na komputerze w bibliotece wchodziła na Google StreetView, chwytała płaskiego człowieczka na parkingu przed więzieniem i ciągnęła go w górę, mijając razem z nim kolejne ulice aż do wjazdu na autostradę w kierunku Północnej Zelandii. Czuła się, jakby naprawdę całą drogę szła obok niego i widziała mijane domy, sklepy, drzewa i samochody. Ale gdy docierali do bramy ośrodka dla uchodźców Kulhuse, człowieczek zawsze się zatrzymywał i nie chciał iść dalej. Od tego miejsca Nataszy musiały wystarczyć ziarniste satelitarne zdjęcia płaskiego dachu obozowego baraku. Wpatrywała się w nie tak długo, że czasem miała wrażenie, że traci rozum. Wyobrażała sobie, że jedna z tych kropeczek to Kateryna, i widziała siebie, jak do niej podchodzi. Z więzienia do ośrodka było dwadzieścia trzy kilometry. Z centrum Kopenhagi pewnie parę kilometrów więcej, za to teraz między nią a obozem nie było muru ani drutów kolczastych. Tylko cienka karoseria radiowozu, powietrze i wiatr, kilometry asfaltu, a potem pola i podmokłe leśne poszycie.
Wiedziała, że to nic nie da, lecz i tak sięgnęła ręką i dotknęła ramienia młodego policjanta.
– You still don’t know anything?
Ich oczy spotkały się w lusterku wstecznym. W jego spojrzeniu było zarówno współczucie, jak i pewna obojętność. Pokręcił przecząco głową.
– Jesteśmy tylko kierowcami – odparł. – Zwykle niczego nam nie mówią.
Z powrotem zapadła się w fotel i znów zaczęła wcierać otwarte dłonie w spodnie. Otwierała i zaciskała pięści. Żaden z jadących z nią policjantów nie wiedział, czego chcą od niej na komendzie. Nie mogli jej dać nic prócz gumy do żucia.
Sprawa z Michaelem od dawna była zamknięta, więc raczej niemożliwe, by chodziło o tamto, a w sprawie azylu do tej pory przesłuchiwano ją tylko w ośrodku dla uchodźców.
Natasza poczuła, że żołądek ściska jej się ze strachu, jakby jednocześnie miała się wysikać i wypróżnić. Gdyby tylko miała przy sobie Katerynę. Gdyby tylko pozwolili im być razem. Nocami w więzieniu śniły jej się najstraszliwsze koszmary o Katerynie, samej w baraku dziecięcym, wśród płomieni.
Albo o Katerynie idącej samotnie drogą w stronę mokradeł za ośrodkiem.
Dla matki to nienaturalne nie móc sięgnąć ręką i dotknąć swojego dziecka. Natasza wiedziała, że zachowuje się zupełnie jak krowa, której na jesieni odbierają cielę i która muczy przeciągle i przeraźliwie, nie wiedząc, dokąd kierować swój lament. Próbowała uciszyć niepokój chłodną logiką. Powtarzała sobie, że ona i Kateryna nie zostały przecież rozdzielone na zawsze. Od czasu do czasu córka przychodziła do niej na widzenia razem z tą kobietą z ośrodka, Niną, która za każdym razem zapewniała Nataszę, że osobiście zadba o Katerynę. Czyli o Rinę, bo tak nazywali ją Duńczycy. Myśleli, że to jej prawdziwe imię, bo tak było napisane w dokumentach. Ale Rina to przecież nie jest żadne imię. To coś, co pozostało z imienia po tym, jak pewien drobny mężczyzna z Lublina zrobił co w jego mocy, żeby nie dało się odczytać oryginalnego tekstu.
A może właśnie dlatego tu była? Może zauważyli, co zrobił tamten człowiek z Lublina?
Niczym zimna fala oblał ją strach przed tym, co będzie. Szczęki zacisnęły się boleśnie, a kiedy rozgryzła twardą gumę, miała poczucie, że wszystko w ustach klei się jej i smakuje metalicznie.
Policjant za kierownicą zwolnił i pogwizdując lekko, idealnie zaparkował radiowóz pomiędzy dwoma innymi samochodami, wyraźnie z siebie zadowolony. Przez przednią szybę Natasza widziała szary, przypominający twierdzę budynek komendy głównej. Dlaczego w niektórych oknach wstawiono grube kraty? O ile było jej wiadomo, nie tutaj zamykano złodziei i morderców. Wyglądało to tak, jakby kraty miały być jedynie sygnałem – rodzajem ostrzeżenia przed tym, co się dzieje, kiedy uprzejmi duńscy policjanci skończą przesłuchanie.
Gruby policjant otworzył jej drzwi.
– Koniec przejażdżki, młoda damo.
Z trudem wysiadła z samochodu i wcisnęła dłonie w kieszenie puchowej kurtki. Mroźne powietrze szczypało w nos i policzki i nagle dotarło do niej, że nie wzięła ze sobą czapki ani rękawiczek. Kiedy się siedzi w więzieniu, człowiek nieszczególnie przejmuje się pogodą i tak naprawdę dopiero dziś zauważyła, że spadł śnieg.
Policjant wyciągnął papierosa z kieszeni munduru, zakasłał znacząco i zapalił. Młodszy, który już trzymał rękę na ramieniu Nataszy, westchnął zniecierpliwiony.
– Dwie minuty – uspokoił go grubszy i oparł się o samochód. – Jesteśmy przed czasem.
Młodszy wzruszył ramionami.
– Mógłby szef rzucić to w diabły. Od tego pomrzemy, i szef, i ja. Jest zimno jak cholera.
Starszy zaśmiał się dobrodusznie i zaciągnął głęboko dymem. Nataszy nie było zimno, czuła jedynie, że ma nogi jak z waty i znów chce jej się sikać. Nawet bardzo. Ale nic nie powie. Nie chce poganiać policjantów. Spojrzała na wznoszącego się przed nimi molocha, jakby miała nadzieję, że jego mury powiedzą jej, dlaczego się tu znalazła. Pracownicy w mundurach i po cywilnemu spokojnie wchodzili i wychodzili z budynku, wyłaniając się spomiędzy filarów stojących wzdłuż całej ściany frontowej bądź znikając wśród nich. Jeśli dziś zamierzali przypieczętować los pewnej młodej Ukrainki, to zupełnie nie było tego po nich widać i Natasza przez moment czuła ulgę.
To Kopenhaga, nie Kijów.
Obie z Kateryną są bezpieczne. Wciąż jeszcze są tutaj. Jeszcze. Kawałek dalej ponad dachami domów widać było zamarznięte milczące karuzele w zamkniętym na zimę Tivoli. Również wieżę, z której ona, Michael i Kateryna spadali prosto w objęcia ciepłego letniego wieczoru zaledwie dwa lata wcześniej.
Policjant zgasił papierosa na wyłożonym brukiem parkingu i skinął na Nataszę.
– Idziemy?
Zrobiła krok w przód i zamarła. Odgłosy miasta uderzyły w nią z niespodziewaną siłą. Wznoszący się i opadający szum silników i opon na drodze, lekkie drżenie asfaltu pod stopami, kiedy z hukiem przejechała ciężarówka, ludzkie głosy i trzaskanie drzwiami. Stała, gorączkowo przeczesując tę kakofonię, aby odszukać w niej ten jeden konkretny odgłos. Wyostrzyła słuch do granic możliwości i znalazła go. Znowu.
– Ni. Sehodnia. Wy rozumijete?
Natasza wbiła wzrok w dwóch mężczyzn, którzy zaparkowali kawałek dalej. Jeden w nienagannym czarnym garniturze i płaszczu, a drugi ubrany mniej formalnie, w czarne dżinsy i jasnobrązową zamszową kurtkę.
– Idziesz czy nie?
Młodszy z policjantów mocniej chwycił ją za łokieć i delikatnie popchnął do przodu.
– Przepraszam – powiedziała.
Zrobiła krok i jeszcze jeden. Spojrzała na czarny asfalt przebijający spod rozjeżdżonego mokrego śniegu i poczuła, jak wzbiera w niej strach, najczystszy i najmroczniejszy.
Przeciskali się koło wąskiego paska rozkopanej ziemi odgrodzonego czerwono-białą taśmą. Na dnie wykopanego przez robotników dołu piętrzyły się długie pomarańczowe plastikowe rury. Obok stał