Śmierć słowika. Lene Kaaberbol

Śmierć słowika - Lene  Kaaberbol


Скачать книгу
policjant wpadł na starszego, bo usłyszała, jak obaj klną i przewracają się na śliskim śniegu. Słyszała to wszystko, lecz tego nie widziała.

      Biegła.

      Nina powoli się budziła z jakimś poszarpanym koszmarem wciąż zalegającym na dnie świadomości. Coś o ośrodku dla uchodźców, który przypominał Dadaab w Kenii, muchy, upał i ten zapach, którego człowiek nigdy nie jest w stanie do końca się pozbyć – smród zakurzonej ludzkiej nędzy. Z całą pewnością wiedziała za to, kim były dzieci, które leżały przed nią na ziemi z wygłodzonymi buziami i wzdętymi brzuchami – to byli Anton i Ida.

      Obróciła się na bok i próbowała otrząsnąć się ze snu. Godzinę 9.02 wskazywał duży elektroniczny zegar, który był pierwszą rzeczą, jaką powiesiła na ścianie. Blade lutowe słońce niepohamowanie wdzierało się oknami – zasłony kupione w Ikei któregoś zagonionego popołudnia w sierpniu pół roku później wciąż leżały nierozpakowane na kaloryferze. Na szczęście nie miała sąsiadów. Przed jej oknami ciągnęła się Grøndals Parkvej, a po drugiej stronie park i nasyp kolejowy – właśnie dlatego zdecydowała się kupić to mieszkanie. Blisko centrum, lecz oddzielone od zgiełku, zachwalał pośrednik, doskonałe miejsce dla rodziny. Kiedy się zorientował, że zamierza tam mieszkać sama, jego nadzieje widocznie zmalały. Dało się wyczuć, że rozwódki z dziećmi są trudnymi klientkami – zagubione, niepotrafiące myśleć realnie i bez pełnej kontroli nad swoimi finansami.

      Znów zadzwoniła komórka. Pewnie to ją obudziło, choć dokładnie tego nie odnotowała, ponieważ to nie był jej dzwonek. Szturchnęła Magnusa w bok.

      – Twój – powiedziała.

      Wielki wyliniały skański niedźwiedź wydał chrapliwy odgłos. Leżał na brzuchu z głową wbitą w poduszkę – cud, że potrafił oddychać w tej pozycji. Na szerokich nagich ramionach połyskiwały pojedyncze złote włoski, a jego postać spowijał zapach na wpół strawionego piwa. Szturchnęła go ponownie.

      Podniósł głowę.

      – O Jezu… – powiedział z charakterystycznym szwedzkim akcentem. – Która godzina?

      – Jest sobota – powiedziała, uznawszy tę informację za bardziej istotną.

      Sięgnął po telefon leżący na podłodze przy łóżku, obok jego portfela i kluczy. Udogodnień w rodzaju zgrabnych stolików nocnych „dla niego i dla niej” w tym mieszkaniu nie było. Tylko w pokojach dziecięcych bardziej się postarała, choć i tam nie wszystko wyglądało jak powinno. Było za porządnie. Brakowało porozrzucanych zabawek i dziur w tynku od uderzeń kija do hokeja na rolkach i świetlnego miecza, śladów po nalepkach, które nie do końca dały się odkleić, uciążliwych plam po eksperymentach z bańkami mydlanymi i poprzewracanych puszek po coli. Krótko mówiąc, brakowało dzieci. To miejsce od początku traktowała jako tymczasowe – mieszkali wciąż na Fejøgade i tam toczyło się ich życie.

      Wstała i poszła do łazienki. Mała wanna z lat pięćdziesiątych, pożółkłe kafelki, a jeśli ktoś się uparł, żeby wcisnąć tu pralkę, musiał się liczyć z tym, że za każdym razem siadając na muszli klozetowej, będzie w tę pralkę uderzał kolanami. No, ale siedzieć w pralni późną nocą, żeby mieć na rano czyste ubranie – dziękuję bardzo. Been there, done that, jak by powiedziała Ida.

      Kiedy się wysikała, przepłukała usta chloroheksydyną. Odkąd rok temu dostała ataku choroby popromiennej, często miała zapalenia jamy ustnej. Zresztą jak sama gorzko stwierdziła, jej odporność w ogóle nie była już taka jak dawniej. W przeciwnym razie Magnus pewnie nie leżałby teraz w jej łóżku. Lekarz i pielęgniarka. Błagam. Czy istnieje większy banał?

      Niedawno się rozwiódł. Podobnie jak ona. Przecież jesteśmy dorośli, bla, bla, bla. Nina doskonale zdawała sobie sprawę, że wcale nie chodziło o to, że byli dorośli. Chodziło o to, że oboje czuli się tak bezgranicznie samotni, że jakakolwiek bliskość była lepsza niż nic.

      Kiedy przez drzwi łazienki usłyszała, jak sobotnia chrypa znika z jego głosu, a ton wyostrza się i nabiera profesjonalnego brzmienia, przeszedł ją dreszcz niepokoju. Szybko wypluła do umywalki niebieski jak nafta płyn, wyjęła pierwszą z brzegu koszulkę z kosza na brudy, naciągnęła ją na siebie i otwarła drzwi.

      Magnus właśnie się ubierał, wciąż przyciskając do ucha telefon.

      – W porządku – powiedział. – Nie, nie możesz jej podać więcej. Zaraz tam będę.

      – Chodzi o Rinę? – zapytała z dziwną pseudomatczyną troską. W Kulhuse było ponad dwieście innych kobiet i dziewcząt, a mimo to pierwszą, o której pomyślała, była Rina.

      – Próbowali jej wielokrotnie podawać bricanyl – powiedział – ale nadal rzęzi i hiperwentyluje się.

      Boże drogi, to naprawdę Rina.

      – Co się stało?

      – Wszystko – odparł. – No, jedziemy.

      Natasza znajdowała się po niewłaściwej stronie jeziora i tylko jedno można było zrobić w tej sytuacji: zdobyć samochód.

      Dotarło to do niej poprzedniego wieczoru, a raczej poprzedniej nocy, bo do tego czasu zrobiła się prawie druga nad ranem, i nawet gdyby się odważyła pojechać pociągiem albo autobusem, to o tej porze nic już nie jeździło – w każdym razie nie tam, dokąd chciała dotrzeć.

      Była tak zmęczona, że bolały ją kości. Zwłaszcza w kolanach i goleniach dotkliwie czuła wszystkie przebyte na lodowatym mrozie kilometry i wiedziała, że wkrótce będzie musiała odpocząć.

      Większość domów wzdłuż drogi pogrążona była w ciemności i wydawało się, że za przysypanymi śniegiem żywopłotami nie ma żywej duszy. Skądś jednak dobiegała muzyka, podniesione głosy i pijackie pokrzykiwania. Za następnym rogiem zobaczyła trzech młodych mężczyzn oddających mocz pod jednym z żywopłotów wokół pobielonego domu, z którego światła i dźwięki roznosiły się po okolicy. Zatrzymała się w miejscu. Częściowo zasłonięta parkanem na rogu oparła się na chwilę o zimne, czarne jak smoła deski.

      – Loooo lo-lo lo–loooo – zaryczał głośno jeden z sikających, fałszując bezlitośnie. – Loooo lo–lo lo–loooo… no dalej!

      Pozostali się przyłączyli, co z całą pewnością nie uczyniło ich śpiewu bardziej czystym.

      – Vi-rum! Vi-rum! Vi-rum! We are the champions, my friend…

      Natasza domyśliła się, że świętują jakiś sportowy sukces. Pewnie koszykarski. Nagle bowiem zauważyła, jak bardzo są do siebie podobni, czysto fizycznie: wszyscy mieli szerokie ramiona, ale przede wszystkim wszyscy byli wysocy i młodsi, niż z początku pomyślała, właśnie z powodu wzrostu.

      Z domu wyszedł jeszcze jeden chłopak. Wydawał się nieco spokojniejszy od sikających na żywopłot. Równie wysoki jak oni, lecz nieco szczuplejszy i jakby trochę bardziej nieporadny. Ciemne włosy wyglądały na wilgotne i sterczały mu na wszystkie strony, na nosie miał okulary. Za nim wyszła dziewczyna, chwiejąc się na wysokich obcasach, nad którymi zupełnie nie panowała. Była niemożliwie pijana, ramiączko różowej bluzki zwisało jej z ramienia.

      – Robbie, nie możesz teraz sobie iść! – zawołała piskliwym głosem.

      – Idę do domu – powiedział.

      – Dlaczego? Robbie, do cholery… przecież musisz… kurde, Robbie, nie bądź taki!

      Jeden z tych przy żywopłocie pośpiesznie zapiął rozporek i też próbował, podobnie nieskładnie, przekonywać Robbiego, żeby został, lecz Robbie zignorował ich oboje.

      – Na


Скачать книгу