Instrukcja nadużycia. Instrukcja nadużycia. Służące w XIX-wiecznych polskich domach. Alicja Urbanik-Kopeć
znajdowała się w Wydziale Kontroli lub odpowiadającym mu wydziale w innym mieście. W chwili zatrudnienia książeczka trafiała do pracodawcy (służący nie nosił jej przy sobie), który zobowiązany był jej pilnować i ponosił karę finansową, jeśli przyznał się do jej zniszczenia lub zgubienia. Przy każdorazowym odebraniu książeczki z Wydziału Kontroli Służących i nowy pracodawca, i pracownik płacili po 30 kopiejek. Jeśli kontrola policyjna wykazała, że ktoś zatrudnia służących bez książeczek, ponosił karę w wysokości od 2 do 4,5 rubla. Tak samo, jeśli okazało się, że służący w jego domu ma książeczkę, ale nie została uiszczona opłata za ponowne pobranie jej z Wydziału przy zatrudnieniu. Po zakończeniu służby w danym miejscu służący mieli sami odnosić książeczki do Wydziału i pobierać je ponownie po znalezieniu kolejnego pracodawcy, podając stosowne dane. Biurokratyczny system niekoniecznie dobrze sprawdzał się w zderzeniu z niepiśmiennymi pracownicami. Gazety dla służących prosiły, by dziewczęta do Wydziału Kontroli przychodziły z oddzielną karteczką z wypisanym przez nowych pracodawców nazwiskiem i adresem, ponieważ urzędnicy alarmowali, że służące na ogół nazwisko zatrudniających przekręcają albo w ogóle go nie znają, „przez co wynikają różne niedokładności i strata czasu”[47].
Służące ciągle i z góry podejrzewano o najgorsze. Dlatego też kary przewidziane za brak książeczki były dużo bardziej dotkliwe dla nich niż dla pracodawców. Policja kontrolowała życie zawodowe służby jeszcze na podstawie przepisów z 1823 roku. W myśl zawartych tam praw w książeczce służbowej musiała znajdować się każda wzmianka o zmianie pracy i referencje, czyli opinia o służbie ostatniego pracodawcy. Dziewczyna, która straciła pracę, musiała w ciągu doby zgłosić ten fakt na policję, oddać książeczkę i szukać nowego zatrudnienia. Jeśli nie znalazła go w ciągu miesiąca, ponownie musiała zgłosić się na policję, żeby otrzymać pozwolenie na pobyt tymczasowy w mieście („pobyt dla starania się”). Niedotrzymanie tych terminów groziło grzywną i aresztem. Książeczka dalej leżała na policji. Jeśli dziewczyna została uznana przez policję i Wydział Kontroli Służących za leniwą i uchylającą się od pracy, zmuszano ją do zamieszkania w domu zarobkowym, gdzie bezdomni i bezrobotni pracowali za wyżywienie. Jeśli nie była zapisana w księdze ludności danego miasta (dziś powiedzielibyśmy, że zameldowana) albo nie mieszkała w mieście od przynajmniej pięciu lat, nie trafiała nawet do domu zarobkowego, tylko odsyłano ją do miejsca urodzenia albo ostatniego miejsca stałego pobytu. Zgubienie książeczki służbowej groziło grzywną lub aresztem{11}. Wszelkie przewinienia w rodzaju oddalenia się na noc z domu pracodawcy, pijaństwo, nieobyczajne zachowanie groziły grzywną, chłostą lub aresztem. Postanowienie pochodzące jeszcze z 1823 roku wskazywało, że w takiej sytuacji karano „aresztem od dnia jednego do dni ośmiu” albo „proporcjonalną karą cielesną od dwóch do szesnastu razów”[48].
6. Książeczka służbowa Bronisławy Koszarskiej, 1883.
Służącą bez książeczki traktowano jak prostytutkę. Prostytucja była legalna w Królestwie Polskim, ale ściśle kontrolowana przez policję, jak to określano – reglamentowana. Prostytutki musiały mieć książeczki, w których wpisywano ich miejsca pobytu i datę ostatniego badania na obecność chorób wenerycznych (badania takie powinny przechodzić w zależności od obowiązujących przepisów raz na miesiąc, co dwa tygodnie albo nawet co tydzień). W opinii służb porządkowych (i wielu zwykłych obywateli) każda młoda dziewczyna z proletariatu spotkana na ulicy była prostytutką albo służącą. O tym, do której kategorii przynależy, można było się przekonać po kontroli książeczki. Jeśli dziewczyna nie miała książeczki służącej, znaczyło to, że jest prostytutką. Jeśli nie miała książeczki prostytutki, znaczyło to, że jest prostytutką pokątną, nielegalną. Wtedy policja szybko naprawiała to niedopatrzenie. Po odbyciu aresztu, upokarzającym badaniu ginekologicznym pod kątem oznak syfilisu dziewczynie zakładano książeczkę. Nie służącej, ale prostytutki. Od tego dnia była już liczona w poczet miejskich nierządnic. W XIX wieku popularnie nazywano je też księżniczkami, bynajmniej nie z szacunku do profesji, ale właśnie dlatego, że nosiły książeczki{12}.
Zęby rzadkie i oczy siwe
Bronisława Koszarska trafiła do służby, jak wnioskujemy z jej książeczki, w 1883 roku. Miała wtedy 18 lat, zarejestrowała się w Warszawie. Dostała książkę służbową „z 32 stronic złożoną”, jak głosił napis na okładce. Dwie strony zawierały informacje o niej. Wyznania katolickiego, wzrostu średniego. Oczy niebieskie, krzywy nos, włosy ciemne, twarz okrągła. Pochodziła ze wsi Wielawa w powiecie łaskim. Jej ojciec miał na imię Teodor, a rodzice mieszkali we wsi Śliwki. Nie miała dzieci i była panną. Została „zapisana w Kontroli” pod numerem 10 117. Jej pierwsi państwo nazywali się Solmann. Zatrudnili ją kwartalnie za 15 rubli srebrnych, czyli 5 rubli miesięcznie.
Kolejne cztery strony książki służbowej zajmował wyciąg z ustawy o służących domowych, wersji z 1823 i 1857 roku. Po polsku i po rosyjsku Bronisława mogła przeczytać{13} najważniejsze przepisy dotyczące jej pracy. Przypominano, że musi mieć książeczkę i ma 24 godziny na jej zarejestrowanie, że nie wolno jej iść do pracy i zgłaszać się do kantoru stręczeń bez książki. Że przy zatrudnieniu na rok ma trzy miesiące wypowiedzenia, na kwartał – jeden miesiąc, a na miesiąc – 15 dni. Że pod żadnym pozorem nie może trzymać przy sobie książeczki, tylko musi oddać ją pracodawcom, którzy na koniec służby zobowiązani są wypisać świadectwo i złożyć książeczkę z powrotem do Wydziału Kontroli Służących. Bronisławę pouczano też, że „w świadectwie powyższym wyrazić należy czas, rodzaj służby, sprawowanie się służącego i zgodnie z prawdą pod odpowiedzialnością, nie opuszczając ważnych wad, nałogów i większych przestępstw służącego”[49].
Wpisy w książce, czyli referencje, na które później zwracać uwagę mieli następni pracodawcy, stanowiły główny punkt zapalny między państwem a służbą. Służba często czuła się pokrzywdzona, a panie mogły wpisywać w książeczce, cokolwiek chciały. „Przyjaciel Sług” w swoim własnym protekcjonalnym stylu radził wręcz, by służące nie przejmowały się referencjami, ponieważ te są niegodne zaufania. Podawał przykład „rozumnej a pobożnej pani”, która zatrudniła pokojówkę, mimo że ta nie miała żadnych referencji. Zapytana przez przyjaciółkę o powód takiej decyzji, pani w pouczającej historyjce odpowiadała, że „w książeczce piszą różne panie, niejedna kieruje się więcej litością niż sprawiedliwością, inna może i gniewa się zbyt długo i urazy nie zapomni, co w świadectwie łatwo poznać się nie daje”. Pani rozumna a pobożna wolała więc kierować się własnym pierwszym wrażeniem[50].
„Przyjaciel Sług” dawał specyficzne rady. W tym przypadku chciał jednocześnie chronić dobre imię niesprawiedliwych pracodawców („może i gniewa się zbyt długo”) i podawać przykład dobrej pani, która patrzy sercem. Morał dla służącej brzmiał w każdym razie, że musi z pokorą przyjmować dowolne referencje, a jeśli będzie miała szczęście, dobra pani zatrudni ją tak czy inaczej. Inne gazety nie miały aż tak optymistycznego poglądu na sprawę. Radziły raczej, by te wpisy były nie nadto surowe, ale też nie pobłażliwe, tak by następny pracodawca miał prawdziwy obraz zatrudnianej dziewczyny. Zdawano sobie jednak sprawę, że jest to bardzo trudne. Autor artykułu w „Tygodniu” pisał na koniec swojego wywodu o nieuczciwości kantorów stręczeń, że prowadzenie wiarygodnej książeczki służbowej jest wymagające, bo „sumienne, bezstronne i beznamiętne wpisywanie do nich zaświadczeń
47
11
Zgubienie książeczki należało niezwłocznie zgłosić na policję, która najwyraźniej prowadziła poszukiwania takiego dokumentu za pomocą apeli w prasie fachowej. Nie wiadomo, na ile takie akcje były skuteczne, ale pobieżny przegląd „Warszawskiej Gazety Policyjnej” pokazuje, że nie dość, iż służba gubiła legitymacje niemal bez przerwy, to policja równie uporczywie szukała ich przez ogłoszenia. Na przykład w jednym numerze z 1845 roku znajdowały się aż cztery ogłoszenia o zgubionych legitymacjach: „Książeczka służbowa Teresy Boczkowskiej zaginęła. Znalazca raczy takową złożyć w kancelarii cyrkułu 11” („Warszawska Gazeta Policyjna” 1845, nr 363, s. 3). Sytuacja z czasem chyba się pogarszała. Numery z 1866 roku miały już oddzielny dział z zagubionymi książeczkami służbowymi, w 1895 roku kilkanaście osób ogłaszało się w każdym numerze.
48
„Dziennik Praw Królestwa Polskiego”, t. 8, Warszawa 1824, s. 262.
12
Taki obrót sprawy nie był niczym niezwykłym. Według warszawskiego wenerologa Franciszka Giedroycia, pracującego w miejskim szpitalu św. Łazarza, od 1882 do 1889 roku w Warszawie zatrzymywano od 2,5 do prawie 5 tysięcy „uchylających się od rewizji i włóczących się wyrobnic, służących itp.” rocznie. F. Giedroyć,
W imię walki z chorobami wenerycznymi usiłowano zresztą wciągnąć służące na listę kobiet poddawanych regularnym badaniom lekarskim, idąc za powszechnym przekonaniem, że służące to właściwie to samo co prostytutki. Inicjatywa ta spotkała się jednak z umiarkowanym entuzjazmem oberpolicmajstra i Komitetu Lekarsko-Policyjnego, a także gwałtownymi protestami samych służących. Zob. J. Sikorska-Kulesza,
13
Jeśli umiała czytać, co było nieoczywiste, zważywszy, że pod koniec XIX wieku 70 procent służących było analfabetami. O tym zresztą później. Zob. A. Żarnowska,
49
50
[Adela] Henrykowa Dziewicka,