Piąta ofiara. J.D. Barker
buchnęło jednak ciepłą wilgocią. Zamrażarka była pełna wody. Cofnęła się o krok, próbowała go odepchnąć, ale wypustki paralizatora wbijające się w plecy powstrzymały ją przed dalszymi ruchami.
– Woda jest przyjemnie ciepła. Dotknij, nie bój się.
Lili patrzyła, jak jej dłoń sięga ku zamrażarce, jakby działała zupełnie samodzielnie, poza jej kontrolą. Zanurzyła palce w wodzie. Była ciepła, znacznie cieplejsza niż powietrze w piwnicy.
– Radziłbym ci się rozebrać. Tak jest lepiej.
Rzucił to nonszalancko, całkowicie swobodnym tonem, jakby rozmawiała dwójka starych dobrych znajomych.
– Nie będę… – wyrwało się Lili, zanim się zorientowała, że coś mówi. Ugryzła się w język i pokręciła głową. Zacisnęła dłonie na narzucie i jeszcze szczelniej owinęła ją wokół swojej drobnej sylwetki. Chciała się odsunąć od zbiornika z wodą, ale mężczyzna stał tuż za nią. Czuła na szyi powiew ciepłego oddechu.
Jego lewa ręka opadła na jej ramię i pociągnęła za narzutę.
Lili wrzasnęła, pierwszy raz, odkąd się tu znalazła, naprawdę wydała jakiś odgłos. Krzyczała najgłośniej, jak potrafiła, dźwięk był tak potężny, że czuła, jakby gardło ciął jej ostry nóż. Odbijał się echem od ścian piwnicy i odwrzaskiwał jej głosem, który nie należał do niej. Ten głos brzmiał jak u przerażonej małej dziewczynki, kogoś, kto stracił panowanie nad sobą, kto się poddał, kogo nie chciała znać.
Metalowe wypustki paralizatora wgryzły się w jej szyję niczym dwa zimne zęby, a potem poczuła ból tak silny, jakby przenikał każdy centymetr jej ciała, ostrze nacinające skórę od stóp po czubki palców u rąk. Oczy uciekły jej w tył głowy, nogi odmówiły posłuszeństwa. Krzyk Lili natychmiast ucichł i ogarnęła ją cisza.
Ocknęła się na podłodze, leżała na narzucie. Mężczyzna właśnie ściągał jej majtki. Wszystkie pozostałe ubrania już z niej zdjął. Lili próbowała sięgnąć po krawędź narzuty, żeby się zakryć, ale ręka jakby nie słuchała poleceń mózgu. Spojrzała na palce, które nadal dygotały.
– Nie chciałem cię razić prądem. Nie chcę cię skrzywdzić. Proszę, nie zmuszaj mnie do tego, żebym znowu cię skrzywdził – powiedział. – Kiedy skończymy, dostaniesz ubrania z powrotem. Tak będzie lepiej, sama zobaczysz.
Lili zrozumiała, co się teraz stanie, i próbowała się na to psychicznie przygotować.
Mężczyzna objął ramieniem jej plecy, drugie wsunął pod kolana i podniósł ją z podłogi. Chociaż wyglądał na schorowanego, okazał się zaskakująco silny. Zaniósł ją nad zamrażarkę wypełnioną ciepłą wodą i delikatnie opuścił do środka. Lili miała metr pięćdziesiąt siedem. Kiedy wyprostowała nogi, palcami u stóp musnęła przeciwległą ściankę. Mężczyzna trzymał ją pod ramiona, żeby jej głowa nie zanurzyła się pod wodę.
– Ciepło, prawda? Przyjemnie.
Ciepła woda rzeczywiście działała na nią dziwnie kojąco: czuła się tak, jakby zsunęła się do basenu i dryfowała, pozwalając się unosić wodzie. Lili zorientowała się, że wraca jej czucie w palcach, w ramionach – ciepło masowało jej kończyny, przywracając je do życia.
– Zamknij oczy, zrelaksuj się – powiedział uspokajającym tonem, prawie nie sepleniąc. Z opanowaniem. – Zrób głęboki wdech, odetchnij sobie porządnie.
Lili tak właśnie zrobiła, nie dlatego, że jej kazał, ale ponieważ sama chciała. Rozchyliła usta i wzięła haust piwnicznego powietrza, napełniła nim płuca, tak jak uczyła się na zajęciach jogi: oczyszczający, głęboki, pełny oddech.
– A teraz powoli wypuść, poczuj, jak powietrze opuszcza twoje ciało – wyszeptał. – Poczuj każdą jego cząsteczkę.
Lili wypuściła…
Mężczyzna popchnął ją w dół i zanurzył w wodzie z taką siłą, że uderzyła głową o dno zamrażarki. Wierzgała, wymachiwała rękami. Na krótką chwilę zdołała chwycić się górnej krawędzi, ale gładki plastik zaraz wyślizgnął się z jej ręki.
Lili potrafiła długo wstrzymywać oddech, kiedy ostatnio ktoś mierzył jej czas, udało jej się wytrzymać prawie dwie minuty. Ale musiałaby wcześniej nabrać dużo powietrza do płuc, jakoś się przygotować. Nie napełniła płuc, wręcz przeciwnie, opróżniła je, zgodnie z rozkazem tego mężczyzny, a kiedy wepchnął ją pod powierzchnię, zrobiła wdech – organizm rozpaczliwie próbował złapać powietrze. Zachłysnęła się wodą i natychmiast zaczęła kaszleć, wyrzucając ją z siebie, jeszcze zanim uderzyła głową o dno, ale kaszląc, nabierała jeszcze więcej wody. Woda napełniła jej gardło i zalała płuca, wywołując ból tak dotkliwy, że Lili poczuła, jakby zaraz miała implodować. Kiedy przestała się rzucać i wierzgać, ból ustąpił i przez ułamek sekundy Lili pomyślała, że nic jej nie będzie, że jej ciało jakimś cudem znalazło sposób, żeby przeżyć pod wodą, i znieruchomiała. Zobaczyła mężczyznę, który z rozchylonymi ustami gapił się na nią z góry tymi szarymi, przekrwionymi oczami. Woda zniekształcała obraz, ale dobrze go widziała. Potem ogarnęła ją całkowita ciemność i nie widziała już nic.
12
Clair i Sophie Rodriguez podjechały pod dom Lili Davies przy South King Drive i zaparkowały zieloną hondę civic Clair za dwoma wozami transmisyjnymi. Oba miały podniesione anteny satelitarne, ale nigdzie nie było widać dziennikarzy ani kamerzystów.
W powietrzu unosiły się drobne płatki śniegu, niebo było białe i zamglone.
– Zimno jak w psiarni – rzuciła Clair i zatarła zmarznięte dłonie.
– Zawsze się zastanawiałam, skąd się wzięło to powiedzenie – odparła Sophie, obserwując wozy satelitarne.
– Psiarni się nie ogrzewało, bo dawniej pieski były niekochane.
– O, to tak jak ja.
Clair zerknęła na koleżankę.
– A co z tamtym gościem, z którym się spotykałaś? Jak mu było, James, John, Joe…?
– Jessie. Jessie Casanova.
Clair zachichotała.
– Serio się tak nazywał? Casanova?
Sophie przewróciła oczami.
– Przepraszam, wiem, że nabijanie się z nazwisk jest strasznie niedojrzałe, ale błagam, Casanova? Z takim nazwiskiem to raczej trudno o subtelne zaloty.
– A okazało się, że żaden z niego casanova. W tym głównie tkwił problem. Miałam nadzieję na jakąś akcję, ale gość zachowywał się jak staroświecki dżentelmen. Przez cztery randki nie doczekałam się niczego więcej niż buziak w policzek. Dziewczyna potrzebuje trochę pieszczot.
– Tak jak pies.
– Tak jak pies – przytaknęła Sophie.
– Ciągle się nie zagrzałam – stwierdziła Clair.
– Ja też nie.
– Ale psiarnia.
– Totalnie psiarnia. – Sophie zadrżała.
Clair obróciła się w fotelu, rozglądając się dookoła, po czym wskazała na budynek obok.
– To dom Lili Davies, zgadza się?
– Tak, siedemset czterdzieści osiem.
– A gdzie jest