Ciężkie czasy na te czasy. Чарльз Диккенс
włosami, gdy spozierał w próżny kuferek – a teraz porzucił ją bez żadnych środków do życia.
– Dobrze to panu mówić, gdy sam nie terminowałeś – rzekł z pewnym uznaniem w głosie pan Gradgrind.
Ja nie terminowałem? Ależ panie! Terminowałem już, gdy zaledwo rok siódmy skończyłem.
– Czy tak?- pan Gradgrind był prawie oburzony, iż omylił się w zdaniu pochlebnym. – Nie wiedziałem, iż jest w zwyczaju, aby przyjmować tak młode stworzenia do terminu do...
– Próżniactwa! – podchwycił Bounderby z głośnym śmiechem. – Nie, jako żywo! I ja nie wiedziałem o tym.
– Jej ojciec zawsze miał tylko to na myśli – mówił dalej Childers udając, że nie wie nawet o istnieniu Bounderby'ego – aby z niej uczynić jak najuczeńszą istotę. Jak to on sobie wbił do głowy – nie wiem, dosyć, że to mu z niej nie wychodziło. Zawsze umiał to tu, to tam wystarać się dla niej o jakąś książkę do czytania, to o jakiś wzór do pisania, to o parę kostek do rachunku, to znów skądsiś wyrwał coś innego dla nauki, i te ostatnie lat siedem tylko o tym myślał. I pan Childers wyjął jedną rękę z kieszeni, pogłaskał się po głowie i obliczu i spojrzał z wielką wątpliwością, a z małą nadzieją na pana Gradgrinda. Od początku powziął on zamiar rozczulić tę poważną osobę sytuacją nieszczęsnej, opuszczonej dzieweczki.
– Kiedy Cesię przyjęto tu do szkoły, stary Jupe był tak wesół jak Punch. Nie mogłem tego pojąć, bo myśmy ludzie nieosiedli i koczujemy ciągle na innym miejscu. Zdaje mi się, że uciekł, idąc za głosem duszy, która doradzała mu w taki sposób poświęcić się dla córki. Od dawna on już miał tego ćwieczka i oddawszy ją do szkoły mniemał, iż jej los zapewnił. Jeśli, być może, przyszedłeś pan tu, aby mu powiedzieć, iż cokolwiek uczynisz dla jego biednej dzieweczki – mówił znacząco Childers, znowu gładząc twarz swą i patrząc z tąż nieufnością i z tąż nadzieją, co poprzednio, na Gradgrinda – to byłoby bardzo szczęśliwie i w porę, bardzo – bardzo w porę i szczęśliwie.
– Przeciwnie – odpowiedział pan Gradgrind. – Przyszedłem oświadczyć ojcu, że koneksje jego córki nie czynią z niej pożądanego nabytku dla szkoły i żeby ona więcej tam nie przychodziła. Lecz jeśli ojciec rzeczywiście ją opuścił, a ona nie miała w tym udziału... Bounderby, proszę cię: parę słów na osobności.
Słysząc to, Childers grzecznie wyniósł się z pokoju swoim kaczkowatym chodem i stanął za drzwiami gładząc twarz i poświstując pod nosem. Podczas tego zajęcia dolatywały do niego słowa głosu pana Bounderby: – Nie, mówię, że nie. Radzę ci, nie czyń tego; powiadam: żadnym sposobem. – A znowu głos Gradgrinda, tonem daleko niższym, mówił:- Ale nawet jako przykład dla Ludwiki; aby jej dowieść, do czego prowadzi rzemiosło, które wzbudziło w niej ciekawość tak naganną. Zauważ, Bounderby – wszak z tego punktu widzenia, to... Inni członkowie kompanii Sleary'ego zeszli z wyższego piętra, na którym mieli mieszkanie; zebrali się u drzwi pokoju Jupe'a, rozmawiali z Childersem i na koniec po jednemu weszli wszyscy. Między nimi znajdowały się dwie lub trzy piękne, młode kobiety, ze swoimi dwoma lub trzema mężami oraz ze swoimi dwiema lub trzema matkami i ośmiorgiem lub dziewięciorgiem swych dzieci, które na przypadek potrzeby udawały w cyrku aniołki i geniusze.
Ojciec jednej z tych rodzin zwykle bujał ojcem drugiej rodziny, stojącym na końcu długiego drąga, a ojciec trzeciej rodziny często stanowił piramidę z dwoma tamtymi ojcami i Kidderminsterem na szczycie, służąc sam za podstawę; wszyscy zaś ci ojcowie mogli tańczyć na toczących się baryłkach, łapać ciskane w nich noże i kule, żonglować talerzami, jeździć na wszystkim, skakać, przez co się zdarzy, i nie znajdować przeszkody w niczym. Wszystkie matki umiały tańczyć i tańcowały na lekko zawieszonym drucie lub na wyprężonej linie i pokazywały szalone sztuki na nie osiodłanych koniach; żadna z nich nie kryła się ze swymi nóżkami, pięknie utoczonymi, a jedna, na greckim wozie, powodując sama sześcioma końmi, wjeżdżała do każdego miasta, w którym zatrzymać się mieli. Wszyscy wydawali się wielce wolnych obyczajów, w domowym stroju zaniedbani, a nieporządni w życiu codziennym; wiadomości zaś piśmiennicze całego towarzystwa ledwo by wystarczyły na napisanie zwykłego listu na jakikolwiek temat. Ale wszyscy posiadali w znakomitym stopniu młodzieńczość, wesołość i specjalną niezdarność do jakichkolwiek czynów podstępnych. Ich niewyczerpana gotowość do pomagania sobie wzajemnie, współczucie, jakie jedni dla drugich mieli, zasługiwały nieraz na tyle względów, a zawsze na tyle przynajmniej pochwał, ile na jedno i drugie zasługują spełniane co dzień cnoty jakiej bądź innej klasy społecznej.
Za wszystkimi przybyłymi ukazał się na koniec i pan Sleary – tłusty mąż, jako powiedzieliśmy, z nieruchomym jednym okiem a ruchomym drugim, z głosem – jeśli to można nazwać głosem – podobnym do podmuchów rozdartego kowalskiego miecha; z głową rozczochraną, która nigdy ani trzeźwą zupełnie, ani też zupełnie pijaną nie była.
– Panie! – rzekł Sleary, który cierpiał na astmę i którego oddech był za krótki na niektóre głoski: – Sługa pokohny pański; stała się rzecz głupia – wsak tak? Słysałeś pan, że mój pajac i jego pies, jak się zdaje – znikli.
Mówił to do Gradgrinda, który odpowiedział krótkim: – Tak.
– Więc, sanowny panie – odrzekł zdejmując kapelusz i wycierając jego wnętrze chustką na ten cel tam się znajdującą – cy mas pan zamiah ucynić cokolwiek dla biednej, opusconej dziewecki?
– Mam właśnie zamiar uczynić jej pewną propozycję, gdy powróci – rzekł pan Gradgrind.
– Bahdzom scęśliwy, ze to słysę, panie. Jednak wcale mi nie idzie o to, aby pozbyć się tego dziecka, ani tez chciałbym los mu zaghadzać. Gotów jestem wziąć ją do tehminowania, choć jej lata już psesły. Mam głos thochę sapiący, panie, i niełatwy do zhozumienia dla tych, któzy do mnie nie psywykli; ale gdybyś pan w młodości swej był wystawiony na rozgzanie i zziębnięcie tak cęsto jak ja, to i głos pański nielepiej od mojego zachowałby był swój dźwięk natuhalny.
– Zapewne, że nie – śmiem mniemać – odpowiedział pan Gradgrind.
– Cem pan kazes sobie słuzyć? Może sehesu? Niech pan sam hozkaze – zapraszał Sleary z prostoduszną gościnnością.
– Niech pan się nie troszczy o mnie, dziękuję – rzekł pan Gradgrind.
– Dlacegoz, panie? A psyjaciel pański może co pozwoli? Jeśli psed odjazdem, to moze kielisecek piołunówki?
Córka Sleary'ego, Józefina, piękna osiemnastoletnia jasnowłosa panna, którą, gdy dwa lata miała, przywiązywano do konia, a która w dwunastym roku życia zrobiła już swój testament i nosiła go zawsze przy sobie wyraziwszy w nim ostateczną swą wolę, aby do mogiły wiozły ją dwa tarantowate kuce, zawołała: – Ciszej, ojcze! Otóż i Cesia.
I rzeczywiście, Cesia wleciała do pokoju z takim samym pędem, z jakim go opuściła. Gdy ujrzała wszystkich zgromadzonych, spotkała ich spojrzenia, a ojca wśród nich nie było, krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się w objęcia pierwszej tancerki na linie, znajdującej się obecnie w stanie poważnym. Tancerka uklękła, objęła Cesię, pieściła ją i płakała z nią razem.
– Paskudna sphawa, jak Boga kocham – zawołał Sleary.
– Ojcze, mój drogi, mój najlepszy! Gdzieżeś się podział, dokąd poszedłeś? Wiem, poszedłeś szukać szczęścia, aby je dla mnie przynieść! Pewna jestem, żeś odszedł z miłości do mnie. Ach! Jaki ty biedny, jaki ty opuszczony będziesz beze mnie, dopóki nie wrócisz! Rozczulającym było słyszeć, jak dzieweczka ta mówi podobne rzeczy; podniosła główkę i wyciągnęła ręce, jakby chciała zatrzymać niknący cień oddalającego się ojca i objąć go czule. Wszyscy milczeli. Jeden Bounderby, zniecierpliwiony, postanowił zająć się