Ciężkie czasy na te czasy. Чарльз Диккенс
osobą uczoną, toteż zwykle napędzała dzieci do nauki takim ogólnikiem, zostawiając im samym wybór przedmiotu, jaki doprząc miały do wyrazu "logia'. Istotnie, wiedza pani Gradgrind o faktach szwankowała wielce, ale Gradgrind, podnosząc ową damę do godności swej małżonki, był powodowany podwójnym względem. P r i m o posag jej wyrażał się wcale pokaźną cyfrą; s e c u n d o nie było w niej żadnej zgoła niedorzeczności.
Niedorzecznością nazywał on wyobraźnię. I rzeczywiście natura pani Gradgrind tak była wolna od podobnie zdrożnej mieszaniny, jak tylko nią może być natura, która nie doszła jeszcze do absolutnego idiotyzmu. Dość było tej zanudzonej damie znaleźć się samą w towarzystwie swego męża i pana Bounderby, aby zbałwanieć na nowo, choć nie zwalał się na nią żaden fakt. Gdy tak zamarła, żaden z tych panów nie zwracał już na nią uwagi.
– Bounderby – rzekł Gradgrind przysuwając krzesło do kominka – tak zawsze byłeś troskliwym o moją dziatwę, osobliwie o Ludwikę, że nie myślę skrywać przed tobą, jak wielce jestem zdumiony dzisiejszym wydarzeniem. Systematycznie poświęcałem siebie – jak ci wiadomo – dla wykształcenia rozsądku mej rodziny. Rozsądek – wiadomo ci również – jest jedynym czynnikiem, na którym wychowanie wspierać się powinno. A jednakże zdawałoby się z dzisiejszego niespodziewanego, choć w istocie niewiele znaczącego wydarzenia, że w umysł Tomasza i Ludwiki zakradło się coś, co jest – albo raczej co nie jest... nie wiem już, jak się mam wyrazić – co nigdy nie było w programie wykładu edukacyjnego i w czym ich rozsądek udziału nigdy nie miał, ani o czym świadomości nie posiadał.
– Zapewne, nie jest to rzeczą rozsądku ciekawić się motłochem włóczęgów czy zajmować się nim – odpowiedział Bounderby. – Gdy byłem sam włóczęgą, nikt z ciekawością na mnie nie spoglądał. Wiem to bardzo dobrze.
– Teraz następuje pytanie – rzekł wysoce praktyczny ojciec – jakie jest źródło tej tak poniżającej ciekawości?
– Powiem ci jej źródło: próżniacza wyobraźnia.
– Spodziewam się, że tak nie jest! – zawołał wysoce praktyczny ojciec. – Jednak przyznaję, że ta obawa przeszła mi przez myśl w drodze do domu.
– Próżniacza wyobraźnia, Gradgrind – powtórzył Bounderby. – Rzecz obmierzła dla każdego, ale przeklęta dla dzieweczki takiej, jak Ludwika. Przepraszam panią Gradgrind za wyrażenia przykre, ale pani wiesz, że nie staram się uchodzić za wyrafinowanego człowieka. Kto czeka ode mnie wytworności, bardzo grubo omylić się może. Nie odebrałem wytwornego wychowania.
– Być może – prawił pan Gradgrind pakując ręce w kieszenie a wzrok lochowy w ogień pałający na kominku – być może, że jaki nauczyciel, jaki sługa podsunął im myśl tak haniebną?
Być może, że Tomasz lub Ludwika przeczytali co o tym? Być może, że na przekór czujności, jaki głupi romans lub powieść znalazły się w domu naszym? Bo jest to zdumiewającą, niepodobną do prawdy rzeczą, spotkać podobną ciekawość w umysłach od kołyski kształconych według miary i wagi.
– Ale pozwól – zawołał Bounderby, który cały ten czas stał jak pierwej u ogniska i strzelał swoją wybuchową pokorą nawet w umeblowanie bawialni – wszakże masz jedno dziecię z tych włóczęgów w twojej szkole?
– Cecylia Jupe z nazwiska – dodał pan Gradgrind patrząc, jakby rażony światłem, na swego przyjaciela.
– Ale pozwól jeszcze – zawołał Bounderby. – Jakże to ona dostała się do szkoły?
– Rzecz w tym, że ja sam dopiero dziś zobaczyłem tę dzieweczkę. Ona we własnej osobie przyszła tu do mego domu prosić, aby została przyjęta do szkoły, ponieważ nie jest urodzona w tutejszym mieście, i... tak, masz słuszność, Bounderby...
– Ale pozwól – po raz trzeci zawołał Bounderby – czy Ludwika ją widziała wtedy?
Ludwika zapewne ją widziała, gdyż sama jej prośbę przyniosła do mnie. Lecz jeżeli Ludwika ją widziała, to jestem pewny, że odbyło się to w obecności pani Gradgrind.
– Przepraszam panią – rzekł Bounderby do żony praktycznego człowieka – jak to było?
– O nieszczęśliwe to moje zdrowie! – odpowiedziała pani Gradgrind. – Dziewczę obiecało chodzić do szkoły – a pan Gradgrind potrzebował dziewcząt chodzących do szkoły, a Ludwika i Tomasz donieśli, że dziewczę chce chodzić do szkoły; a ponieważ pan Gradgrind potrzebował dziewcząt chodzących do szkoły, więc jakże można było sprzeciwić się temu, kiedy fakt był taki.
– To ja ci powiem, Gradgrind: odpędź dziewczynę i rzecz będzie skończona – zdecydował Bounderby.
– Bardzo mi po myśli twoja rada.
– Zróbże to wnet – rzekł Bounderby. – Takie było prawidło moje od lat dziecięcych. Kiedy pomyślałem: ucieknę od mej babki z króbki do jajek, to wnet to uczyniłem. Postąp tak samo.
Zrób wnet, co masz zrobić.
– Czy nie pójdziesz na spacer? – zapytał praktyczny przyjaciel. – Miałem gdzieś adres jej ojca. Może się zgodzisz przejść się ze mną po mieście?
– I owszem jeżeli masz to wnet uczynić – rzekł Bounderby.
Bounderby wcisnął z jakimś gwałtem kapelusz na głowę; a zawsze to czynił, aby dowieść, że sam sobie wszystko zawdzięcza, a więc jest człowiekiem, który nie miał czasu dowiedzieć się o sposobie przyzwoitego nakładania kapelusza. Zapuścił ręce w kieszenie i wyszedł do sieni.
– Nigdy nie noszę rękawiczek – prawił głośno. – Bez rękawiczek drapałem się na drabinę społeczną i pewno bym z nimi nie wdrapał się tak wysoko.
Zostawiony na chwilę w sieni, po której się przechadzał, gdy pan Gradgrind poszedł na górę po adres, Bounderby otworzył drzwi do dziecinnego pokoju, zwanego gabinetem naukowym, i zajrzał do wysłanej kobiercem komnaty, która na przekór szafom z książkami, biurkom i rozlicznym pomocom naukowym i filozoficznym, wyglądała jak sala perukarza, przeznaczona do strzyżenia włosów. Ludwika, tęskno wsparta na oknie, patrzała przed siebie, nic nie widząc; młody Tomasz stał przed ogniem, sapiąc, niezadowolony i chmurny. Przyszłe Adamy Smithy lub Malthusy, dwa młodsze Gradgrindzięta, wyszły pod opieką na odczyt, a mała Joasia, zapaćkawszy sobie twarzyczkę mieszaniną kredy, ołówka i łez, usnęła nad prostymi ułamkami.
– Wszystko przyszło do porządku Ludwiko; wszystko dobrze, Tomaszu – rzekł pan Bounderby.
– Nie róbcie tylko tego więcej. Sam ułagodzę gniew ojcowski. Cóż, Ludwiko? To warte pocałunku? Czyż nie?
– Możesz pan go wziąć, panie Bounderby – odrzekło dziewczę po chwili obojętnego milczenia, potem powolnie przeszło komnatę i jakoż bez wdzięku nadstawiło mu swoją twarzyczkę, nie patrząc na niego wcale.
– Zawsze byłaś moją faworytką. Ludwiko! – rzekł pan Bounderby. – No, bądź zdrowa, Ludwiko.
Odszedł, a dzieweczka stała na tym samym miejscu i tarła pocałowaną jagodę chustką, aż do ognistej czerwoności. Jeszcze po tym minut pięć trwało to tarcie okrutne.
– Co ty robisz, Luciu? – ponuro spytał Tomasz. – Wytrzesz sobie dziurę w twarzy.
– Możesz wykroić to miejsce scyzorykiem, Tomaszu. Pewno nie zapłaczę.
ROZDZIAŁ V. KAMERTON
ROZDZIAŁ V
KAMERTON
Coketown, do którego obecnie dążyli panowie Gradgrind i Bounderby, było triumfem faktu: nie miało w sobie żadnych