Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
konwenanse obyczajowe nie były dla niej żadnym bożyszczem, nie chciała być małostkową i nie podjęła tej sprawy, ale nalegała stanowczo, że będąc tak blisko, musi poznać swą świekrę[50]. Słyszała zawsze, że synowe ze świekrami źle żyją, pragnęła jak najprędzej okazać, że będzie pod tym względem stanowiła wyjątek. Płonęła chęcią oczarowania swej świekry, wzbudzenia w niej miłości do siebie, dania jej poznać, że inteligentna, taktowna panna wie dobrze, co się matce należy od syna, i że nie będzie pragnęła nigdy go jej odebrać. Spośród czekających ją w małżeństwie zadań i obowiązków to wydawało jej się w tej chwili najważniejszym.
Wobec tego Bogumił przyjechał po nią nazajutrz w niezwykle pięknych, lśniących sankach. Śród pobrzękiwania dzwonków zasiedli oboje na granatowych mroźnych poduszkach i wsunęli nogi w kudły przepysznej, pokrytej suknem baranicy, a sanie szarpnęły nimi po cichu, aż odchylili się w tył, i pomknęły z sykiem i świstem po srebrzystej od słońca drodze. Panna Barbara żałowała namiętnie, że pan J. T. jej nie widzi. Gdy skręcili i wiatr mieli nie w twarze, a z boku, Bogumił objaśnił, że to są najlepsze dworskie sanki, które państwo Krępscy polecili mu wziąć, gdy się dowiedzieli, że jedzie po narzeczoną.
– Tak? – ucieszyła się panna Barbara. – Więc to widać przyjemni, rozumni ludzie – i stosunki z nimi muszą być dobre.
– Stosunki są dobre – odparł Bogumił – póki żyją starzy Krępscy, którzy pamiętają jeszcze, że mój ojciec był takim jak i oni człowiekiem. Lecz teraz syn ma objąć pomału rządy w majątku, a z tym nie wiem, jak będzie.
Panna Barbara milczała niemile zdziwiona, gdyż uważała mimo woli, że owi Krępscy dopiero teraz będą mieli dane do szanowania i należytego traktowania Bogumiła. On zaś rzekł jeszcze po namyśle:
– Mieszka też z nami stary mój wuj. Obłąkany.
– Słyszałam o tym – odparła panna Barbara łaskawie. Jej chwilowe rozdrażnienie minęło i zaczęła znów roić, że zdobędzie również sympatię owego wuja. Kto wie, może nawet wpłynie na rozjaśnienie mroków jego umysłu. Słyszała już o wypadkach przywrócenia władz umysłowych za pomocą troskliwej dobroci. I układała sobie w myślach, jak się z tymi obojgiem przywita, jak ich zabawi, a nawet, co będą po jej odjeździe mówić, jak o niej marzyć i śnić.
– Krępa – rzekł Bogumił. Panna Barbara z biciem serca rozejrzała się wkoło, niespokojna, czy otoczenie będzie się jej podobać. Przestraszała ją myśl, że mogłaby się dostać w brzydką, niemiłą okolicę. Na szczęście widok rozległego ogrodu, bramy i widniejącego w głębi, rozpostartego zacisznie i powabnie na tle potężnych drzew dworu – usposobił ją jak najlepiej. Zarówno położenie wsi, jak rozplanowanie folwarku było zachwycająco malownicze.
Lecz gdy wjechali w podwórze, roztoczyły się przed oczyma panny Barbary jakby kulisy tego pięknego widoku. Sanki zaczęły stukać i podskakiwać na zgnojonej grudzie przed oborą, śnieg był tu wszędzie zbrukany i zaśmiecony. Długie bez końca, jednostajne budynki otaczały dokoła olbrzymi, pusty i smutny dziedziniec, z którego raz po raz zrywały się stada kawek z przenikliwym i kląskającym wrzaskiem.
Pani Florentyna zajmowała jeden z trzech przydzielonych jej rodzinie pokoików w nędznej oficynie, mało różniącej się od innych budynków folwarcznych. Wielkie polne kamienie ułożone były przed drzwiami wejściowymi zamiast schodków. W pokoiku pani Niechcicowej było ciasno i duszno, i czuć było mdłą woń, jakby woń sędziwej starości. Matka Bogumiła siedziała w trzcinowym, powyściełanym zwykłymi poduszkami fotelu, a nogi miała okryte kraciastą chustką. Była otyła i spojrzała na pannę Barbarę oczyma wielkimi, lecz bez wyrazu, jakby nienastawionymi już na żaden z przedmiotów tego świata. Gdy panna Barbara pochyliła się do jej ręki, staruszka pogładziła ją drugą ręką z wysiłkiem po włosach. Panna Barbara zapuściła już w ciągu tego roku długie włosy i okręcała je warkoczami dokoła głowy.
– Piekne włosy – rzekła matka Niechcica głosem tak słabym, jakby się odezwał z dziecinnej nakręconej zabawki. – Ja też miałam duże, piekne włosy. Ale teraz… – zamilkła i po upływie pewnego czasu dodała z żałością: – powyłaziły[51].
Niewiele co więcej zostało w czasie tej wizyty omówione. Wypili jeszcze we troje herbatę z bardzo dobrymi ciasteczkami, a kiedy potem wychodzili, Bogumił zapytał w sieni dziewkę idącą dokądś z szaflikiem:
– Czy przy starszym panu jest kto?
– Ludwiczkę[52] posłalim! – krzyknęła, nie oglądając się i śpiesząc w swoją drogę.
Bogumił objaśnił narzeczoną:
– Wujowi, zwłaszcza zimą, zdaje się, że to ciągle jest jeszcze powstanie. I ucieka nam na noc do lasu, tak że musimy go pilnować. Boimy się, żeby nam biedak nie zamarzł.
Panna Barbara stała ze spuszczonymi oczyma i nie prosiła, żeby ją z tym wujem zapoznać. Sanki już na nich czekały, ale Bogumił rzekł prosząco:
– Ja bym chciał jeszcze pani pokazać nasze nowe mieszkanie. Za dwa tygodnie ma być ostatecznie opróżnione. Teraz tam jeszcze mieszkają, ale już się wkrótce wyniosą. Szkoda, że nie można odnawiać, bo mróz. Postaramy się tylko wymieść, wyporządkować. To blisko, z tamtej strony ogrodu. Pójdziemy? Żeby pani nie myślała, że będziemy tak nędznie mieszkać jak tu. Mamy dostać cały osobny dom.
Panna Barbara najbardziej pragnęła czym prędzej wracać do Borku i do Warszawy. Nie mogła sobie siebie w tej Krępie wyobrazić. Przestała wierzyć w swój ślub.
– Nie, oczywiście, to małżeństwo nie może dojść do skutku – myślała, jak gdyby nie znalazłszy w rodzinie i siedzibie Bogumiła tych możliwości, których szukała, nie widziała już żadnych innych nadziei na radość w przyszłym pożyciu. Nie śmiała jednak naglić do powrotu i choć nie upatrywała żadnego sensu w oglądaniu mieszkania, w którym nie miała zamiaru mieszkać, posłusznie brnęła przez śnieżne zaspy za Bogumiłem. Wkrótce zobaczyli ów dom i panna Barbara nabrała trochę otuchy. Był to nieduży, schludny domek stojący w ogrodzie, mający widok na łąki i na lasy. Przed domem na trawniku śród świerków bawiły się jakieś dzieci w szubkach i kapturkach.
– Prawda, dzieci – pomyślała Barbara. – Będę przecież pewno miała dzieci. – I przemknęło jej przez myśl, jakie szubki, jakie kapturki będą one nosiły, gdy tak będą biegały po trawniczku śród świerków. Zatupała po śniegu, niby to z zimna, a w gruncie rzeczy z nagłej radości.
– Czyje to dzieci? – spytała. – Czyje?
– Dawnego administratora – wyjaśnił Niechcic. – Był tu niejaki Winczewski, co zarządzał wszystkimi folwarkami dominium, bo do mnie to należy tylko Krępa. Ale teraz, kiedy młody Krępski skończył studia rolnicze, starzy skasowali od Nowego Roku tego administratora. I my mamy po nim dostać mieszkanie.
– To się dobrze złożyło – zawołała panna Barbara i wstrząsnęła się. Bogumił zląkł się, że jej zimno, i zaczął prosić, żeby przed odjazdem napiła się miodu. Inaczej może się, jadąc, przeziębić.
Ruszyli z powrotem w podwórze, a panna Barbara zapewniała po drodze Bogumiła, że dawno jej się nigdzie tak nie podobało jak w tej Krępie. Przedtem rada była dać mu uczuć, że ją tu wszystko przygnębia. Teraz jednak drżała, czy aby się nie domyślił poprzedniego stanu jej duszy.
Zaś jeszcze raźniej poczuła się, gdy wypiła owego miodu. Ochoczo wsiadła do sanek, a kiedy wjechali pomiędzy lasy, zapragnęła, by ją Bogumił pocałował. Nic nie mówiła, lecz on odgadł jej chęci, a wtedy naraz życie z nim wydało jej się czymś łatwym i powabnym, gdziekolwiek by je zasnuli[53], w Krępie czy też nie w Krępie, śród pięknych czy też obojętnych krajobrazów.
Lecz