Odwet. Zbigniew Lubieniecki

Odwet - Zbigniew Lubieniecki


Скачать книгу
tu krajobraz. Ot, nie ma po prostu na czym oprzeć wzroku. Dzień budzi się jakiś mglisty.

      Naraz w przedziale podnosi się ogromny wrzask w żydowsko-polskim żargonie. To jakaś gruba Żydówka domaga się zwrotu walizki.

      – Ajajaj, moje walizeczkie, moje walizeczkie! Oddajcie mi moje walizeczkie. Ja mam trzi syny, ja jeden oddam za ten walizkie. Ajajaj – szlocha – nu, ja oddam drugi syn. I trzeci też, niech oni idą wojowacz, uj, tylko oddajcie mi moje walizeczkie.

      To i temu podobne wykrzykuje pełnym zwierzęcej rozpaczy głosem. Jakiś łysy pan zaczyna z niej podkpiwać, że jak dołoży jeszcze kilka córek czy synów, to może złodziej zlituje się i odda jej walizkę. Jej krzyki rozlegają się jeszcze dość długo – dopóty, dopóki nie zasnęła, zapatrzona we własne nieszczęście. Żydówka śpi na ramieniu jakiegoś zasuszonego staruszka w złotych binoklach. Wygląda przy niej jak maszynista koło parowozu i ma bardzo nieszczęśliwą minę. Ludzie uśmiechają się na ten widok.

      Docieramy do Jarosławia, gdzie stoimy około godziny. Sporo ludzi tu wysiada, ale jeszcze więcej wsiada. Nie ma możliwości wyjścia do toalety, ponieważ – podobnie jak korytarze i przejścia między wagonami – aż do sufitu jest zapchana bagażami i ludźmi.

      Pociąg rusza powoli przez miasto i nie nabrawszy szybkości, staje na przedmieściu, zatrzymany wyciem syren. Nalot. Z pociągu na obydwie strony wysypują się setki ludzi, biegnąc w bezładzie w poszukiwaniu kryjówek. Nadlatują samoloty. Gwizd, huk wybuchów, tumany kurzu. W powietrzu latają bryły ziemi, krzaki, drzewa, części wagonów. Pociąg płonie, a samoloty wciąż pikują, trajkocą długie serie z karabinów maszynowych. Jęki rannych, swąd, krzyki. Nalot trwał zaledwie około dwudziestu minut, a nam wydawało się, że wieki całe. Potem samoloty odlatują, następuje cisza. Spaliło się pół pociągu. Kilkadziesiąt osób zostało zabitych, dwa razy tyle rannych. Kolejarze odczepili płonącą część pociągu, załadowano rannych i dzięki temu, że parowóz nie został uszkodzony, ruszyliśmy dalej.

      Przemyśl, 1–7 września 1939

      Wysiadamy. Kamilla udaje się na poszukiwanie dorożki. Wraca po półgodzinie, ładujemy rzeczy, na wierzchu siadamy sami i jedziemy na Zasanie do państwa Tarnawskich40. Dychawiczna szkapina poganiana przez kudłatego Ukraińca przeciska się przez tłumy pojazdów i ludzi. Przejeżdżamy most na Sanie i po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Wita nas pani Tarnawska z chłopcami. Po powitalnych ceregielach, krzyżujących się pytaniach, licznych ochach i achach udajemy się kolejno do łazienki, a pani Tarnawska krząta się przy obiedzie i jakim takim rozmieszczeniu w swoim trzypokojowym mieszkaniu jedenastu osób.

      Gdy kończyliśmy jeść, długo i przeciągle zawyły syreny. Ludzie ukrywali się w bramach, potem zawibrował w powietrzu szum motorów i głuchy łoskot wybuchów. Cieniutko brzęczą szyby oklejone krzyżami pasków. Bomby spadły gdzieś w centrum.

      Naloty trwają w zasadzie przez cały dzień, z małymi tylko przerwami. Przeciągłe wycie syren, chwila ciszy, narastający warkot motorów, gwizd, wybuchy i znów cisza, w której słychać jedynie brzęczenie szyb, a potem grzechot długich serii kaemów. Wycie syren jest stokroć gorsze od samych wybuchów. To wycie przenika człowieka do głębi. Wwierca się boleśnie nie tylko w uszy, lecz w całe ciało, obezwładnia, dławi, przygważdża do ziemi.

      Gdy tylko syrena kończy wyć, wyłażę na dach domu i wypatruję, w które miejsce biją. Szczególnie piękny jest widok, gdy bomba wpada do Sanu. Wówczas unosi się olbrzymi słup wody. Jeszcze ładniej jednak wygląda trafiony samolot. Tworzy się za nim wówczas podłużny obłoczek. Samolot jakby waha się, potem długim łukiem jak ciśnięty kamień wali się w dół. Raz widziałem, jak wybuch nastąpił w powietrzu – może pocisk trafił w bombę. Samolot rozprysnął się jak bańka mydlana. Jeden płat, szybując jak latawiec, spadł na naszą ulicę. Oglądaliśmy czarny krzyż wymalowany na srebrzystym metalu.

      6 września na ulicy Grunwaldzkiej zatrzymał się tabor wojskowy, którym obok innych jednostek ewakuowało się kilka placówek komisariatów i inspektoratów straży granicznej. Powiedzieli, aby się szybko spakować, to nas ze sobą zabiorą. Po kilku minutach byliśmy gotowi.

      Taborem przyjechał też pan Wawrzyniak. Panika, bomby, ogień. Dorośli potracili głowy. Jeżeli jest ktoś, kto zachowuje się w miarę rozsądnie, to chyba dzieci. Tabor odjechał. Zostało tylko kilka furgonów, na które mają ładować uzbrojenie. My mamy tabor doganiać furą.

      Mija godzina, dwie, z chaosu zawalonej tłumem ulicy wyłania się wielki drabiniasty wóz wymoszczony słomą. Odjazd. Mijamy most na Sanie, który na szczęście nie jest jeszcze zniszczony. Po obydwu stronach ulicy płoną domy. Co chwila trzeba gasić słomę na wozie. Oto dom obnażony z frontowej ściany. Meble stoją nieruszone na swoich miejscach, a po pokoju łazi pies. Znowu ogień. Gdzieś z przedmieścia dochodzą głuche detonacje. Oblany łuną pożarów Przemyśl pozostaje za nami.41

      Przemyśl – Sądowa Wisznia, 7–9 września 1939

      Po przebudzeniu widzę, że słońce jest już wysoko. Mijamy jakąś wioskę. Wieś jak wymarła: ani psa, ani człowieka. Chłop nie chce jechać dalej.

      – Pojedziesz, bratku – mruczy Wawrzyniak i wyciąga pistolet.

      Chłop garbi się, zacina konie i nic więcej już nie mówi. Jakaś wieś ukryta w parowie, półgodzinny popas. Doskonała ruszczyzna matki zjednuje grubą Ukrainkę. Zjadamy przyniesiony chleb z mlekiem i ruszamy dalej. Krysia jest bardzo spokojna. Jest taka maleńka, a w ogóle nie grymasi.

      Jedziemy jakimiś bocznymi drogami. Warkot samolotów. Nie zdążyliśmy nawet skręcić pod drzewa, a już są nad nami. Zadowoliły się kilkoma seriami z kaemów, nie wyrządzając nam najmniejszej szkody. Po chwili poleciały dalej na wschód, chyba w kierunku Lwowa. Jechaliśmy jeszcze ze dwie godziny, nim stanęliśmy na szosie. Tu tłok niesamowity. Bokami wozy, wózki, rowery i piesi, obładowani tobołami, walizkami. Środkiem szosy nieprzerwany nurt wojska.

      O godzinie 13.00 dojechaliśmy do jakiegoś miasteczka, zdaje się, Medyki, i tu dopędziliśmy tabor. Zaledwie zdążyliśmy zdjąć z wozu swoje walizki, gdy chłop zaciął konie, uwożąc nasze zapasy żywności. O godzinie 14.00 tabor ruszył w kierunku Lwowa, z tym, że Lwów mamy ominąć, skręcić na północny wschód i jechać do Rawy Ruskiej. Tabor składa się z około stu furgonów i z trzech setek żołnierzy i strażników, nie licząc woźniców oraz kilku rodzin funkcjonariuszy Straży Granicznej.

      Pierwszy dzień przeszedł stosunkowo spokojnie. Matka ma nadzieję, że w Rawie Ruskiej, gdzie ma podobno odbywać się koncentracja straży granicznej, spotka ojca. Szosa jest zapchana. Niemcy zaczynają tutaj skupiać swoje naloty. Cały dzień kluczymy najrozmaitszymi drogami. Po południu jednak w ogóle nie można już się poruszać. Naloty trwają nieprzerwanie. Zatrzymujemy się w jakimś lesie, oczekując zmierzchu.

      Na skraju lasu rozłożyła się obszerna wieś. Matka chce kupić coś do jedzenia. Jednak jedyna odpowiedź, jaką słyszy, brzmi: „Niczoho nema”. A w furgonach też nie ma nic do jedzenia. Jesteśmy naprawdę głodni. Do tego upał dokucza niemiłosiernie. Jakiś strażnik dał matce ze swych zapasów jednego suchara i kilka łyżek cukru. Matka mówi, że nie ma już pokarmu w piersiach. Rozmoczyła w wodzie kawałek suchara, dodała do tego szczyptę cukru. Wkłada po trochę papki do szmatki i daje Krysi do ssania. My nie jemy nic. Matka uśmiecha się gorzko i mówi:

      – Przekonywałam góralki, aby nie wkładały dzieciom szmatek z cukrem do ust, a dzisiaj sama to robię.

      Wieczorem tabor rusza dalej. Z warkotem motorów mijają nas samochody z uzbrojonym po zęby wojskiem, kolumny czołgów, działa, zawadiackie oddziały kawalerii, nieprzerwane węże piechoty. Dlaczego idą


Скачать книгу

<p>40</p>

Rodzina funkcjonariusza Służby Granicznej, który w 1938 r. został przeniesiony do Przemyśla.

<p>41</p>

Najbardziej intensywne bombardowania Przemyśla miały miejsce 7–8 września 1939.