Odwet. Zbigniew Lubieniecki

Odwet - Zbigniew Lubieniecki


Скачать книгу
chodź, zapruwadze cie do tego pociągu.

      Zdaję sobie sprawę z tego, że kłamie, że odda mnie policjantowi, jestem jednak zupełnie wyczerpany, nie stać mnie na najmniejszą reakcję. Potem słowa:

      – Panie władzo, a to hieca, szczeniak do Ameryki si wybrał, zawieź no go pan do niej.

      Jacyś ludzie, zbiegowisko, jakiś pokój, biały arkusz papieru, po którym biega wieczne pióro, nad nim granatowy rękaw. Kolejarz coś podpisuje. Ten biały papier nazywa się protokół, to już wiem. Dalej pamiętam tylko nieliczne, a i to bardzo mgliste fragmenty. Jeden policjant, potem kilku, a może tylko troi mi się w oczach. Jakiś pokój. Ktoś coś mówi, ktoś o coś pyta. Zasypiam…

      Budzę się w dużym czystym pokoju. Leżę na żelaznym łóżku zasłanym białą pościelą. W pokoju stoi kilka szaf, biurko, fotel, kosz i kilka krzeseł. Na biurku plik papierów, przybory do pisania i jakiś nieznany mi wypchany ptak. Do pokoju wchodzi wysoki pan ubrany po cywilnemu.

      – Dzień dobry, kochasiu, czy już się wyspałeś?

      – Nie, będę jeszcze spał – odpowiadam niezbyt pewnie.

      – W porządku – mruknął, siadając przy biurku.

      Przyglądałem się, jak przebiera papiery. Na jednych coś od razu pisał i odkładał na bok, nad drugimi jakby namyślał się. Sam nie wiem, kiedy ponownie zasnąłem. Budząc się, pierwsze spojrzenie skierowałem ku fotelowi. Był pusty. Mimo to miałem przeświadczenie, że ktoś jest w pokoju i rzeczywiście, ten sam pan stał przy otwartym oknie. Po chwili odwrócił się i spostrzegł, że nie śpię.

      – Trzydzieści godzin przespałeś i nikt nie był w stanie cię obudzić. Co ja bym dał za taki sen.

      – Niech pan ucieknie do Ameryki, to też pan będzie tak spał.

      Zaśmiał się i wyszedł z pokoju. Wyskoczyłem z łóżka i… przewróciłem się jak długi. Nogi zaplątały mi się w fałdach nieskończenie długiej koszuli nocnej.

      – Ha, ha, ha, zuchu, ha, ha, ha, coś moja, hi, hi, hi, koszula nie odpowiada twojej figurze.

      Wreszcie pomógł mi się wyplątać z fałd, w których tonąłem.

      Ubranie było czyste i wyprasowane. Gdy włożyłem je na siebie, zaprowadził mnie do przyległego pokoju. Przy stole krzątał się jakiś policjant. Po naszym wejściu poderwał się na baczność i zameldował służbiście:

      – Panie inspektorze, jedzenie gotowe.

      Jadłem z wilczym apetytem. Po posiłku inspektor powiedział mi, że już skomunikował się z ojcem, który jest w drodze do Lwowa.

      – A skąd pan wiedział, skąd jestem, kto jest moim ojcem?

      Wskazał na paczkę gazet. Podał mi jedną z nich. Była tam moja fotografia. Potem drugą, trzecią… Z każdej spoglądały moje zdjęcia i nagłówki: Kto zna los zaginionego dziecka?, Porwanie czy ucieczka?, Czy policja potrafi tylko rozkładać ręce?, Sensacja na dworcu we Lwowie, Mały uciekinier w bezpiecznych rękach itd., itp. Byłem dumny jak paw, mimo to nie mogłem powstrzymać okrzyku zdziwienia: co też te gazety nie wymyślały? Prawdą było tylko to, że zniknąłem.

      Ojciec przyjechał w nocy, a zobaczyłem się z nim dopiero rano. Ponieważ pociąg do Krakowa odchodził dopiero po południu, ojciec wraz z inspektorem oprowadzali mnie po Lwowie. Byłem w Katedrze Ormiańskiej, w muzeum, na Cmentarzu Orląt, oglądałem Panoramę Racławicką. Jak dobrze się stało, że uciekłem z domu – gdyby nie to, być może nigdy w życiu nie ujrzałbym tego wspaniałego dzieła. Potem jesteśmy na dworcu. Nadjeżdża pociąg. Inspektor bierze mnie na ręce, ściska, że aż stękam i wsadza do środka, potem coś tam mówią w pośpiechu, ściskają sobie ręce, kłaniają się. Ojciec wskoczył, gdy pociąg ruszył. Jest nas tylko dwóch w przedziale. Ojciec nie robi mi nawet wyrzutów, mówi tylko, że oboje z matką bardzo się martwili. Daję mu słowo, że już nigdy nie ucieknę z domu. Ojciec zaś na to, że gdy tylko będzie gdziekolwiek wyjeżdżał, postara się zabierać mnie z sobą. Do domu przyjechaliśmy w nocy. Matka znów śmiała się przez łzy i powtarzała: „Synu mój, synu”.

      Od tego czasu minęły jeszcze ze dwa tygodnie do chwili, w której pożegnałem Krościenko, aby zamieszkać w odległej o kilka kilometrów Szczawnicy.

      Krościenko, 2 sierpnia 1938

      Danusia siedzi na werandzie i niesamowicie fałszując, wyśpiewuje na całe gardło modne tego lata piosenki:

      Czy włóczęga jest coś najgorszego,

      Czy włóczęga nie ma prawa żyć,

      Czy włóczęga tylko jest od tego

      Aby go wyśmiewać, szturkać i bić?31

      Potem:

      I umówię się z nią na dziewiątą,

      Na dziewiątą, tak jak dziś.32

      Chwilę zastanawia się, a potem: „To ostatnia niedziela…”. I „Chryzantemy złociste”, i „Tango Milonga”, i inne. Wypróbowuje je jakby, smakuje. W końcu krzywi się i zaczyna z innej beczki:

      Mojo kochanecka spyśniała, zdurniała,

      Jak sie nie poprawi, nie bedzie mie miała.

      O dziwo, te piosenki Danusia potrafi śpiewać ładnie, w ogóle nie fałszuje. Te piosenki ja też umiem śpiewać, toteż odśpiewuję:

      Zza wysokiej turni orzeł sie podnosi,

      Kozicka śmignęła, pocuła kogosi.

      Powiadajo ludzie, ze mnie zbójnik budzie,

      Jak budzie to budzie, samym wierchem pudzie.

      Wesoły wiersycek, kiej na nim Janicek,

      Wesoła dolina, kiej na niej dziewcyna.

      Przed dom zajechały wielkie wozy drabiniaste. Z domu wynoszono meble, kufry, paki i ładowano na wozy. Było jakoś smutno, przykro. Wozy odjechały, potem Danusia i mama pojechały dorożką, ja miałem z ojcem pojechać rowerem. Niby to cieszyłem się z wyjazdu. Szczawnicę znałem, ale zawsze było to jednak coś nowego. A nowemu, jakiekolwiek by ono było, nie byłem w stanie oprzeć się. Taki już byłem i taki pozostałem. Mimo to Krościenka jest mi żal. Byłem tutaj wolny, szczęśliwy, tutaj zacząłem poznawać świat i życie. Pierwsze radości, smutki – wszystko to w jakiś sposób wiązało mnie z Krościenkiem. Ojciec też jest jakiś nieswój. Podchodzi do roweru, spogląda na dom, na ogród, na grupki ludzi, którzy przyszli się pożegnać. Uśmiecha się niby to wesoło, ale ja wiem, że jest to uśmiech smutny.

      Jedziemy szosą nad Dunajcem w stronę Szczawnicy. Ostatnie zabudowania Krościenka pozostają za nami. Z pobliskich pastwisk dobiega głos fujarki, a w ślad za nim żałośnie wyśpiewywana piosenka.

      Przed nami Szczawnica.

      Szczawnica, lato 1938

      Gdy przyjechaliśmy, na podwórzu panował niesamowity rozgardiasz. Zajmowaliśmy skrzydło na parterze i piętro w dosyć dużym domu należącym do górala Adolfa Kapłaniaka.

      Rózia, żona Adolfa, była wiecznie zapracowaną, przedwcześnie postarzałą kobietą z plamami wątrobianymi pokrywającymi całe ciało. Co więcej mogę o niej powiedzieć? Widziałem, jak rodziła dziecko. Moja mama była matką chrzestną, ponieważ jednak sama się źle czuła, ktoś ją musiał zastąpić. Na swój koszt urządziła im tylko chrzciny.

      Moja


Скачать книгу

<p>31</p>

Tango Włóczęga (muzyka i słowa Włodzimierz Bałtarowicz) z 1936 r.

<p>32</p>

Popularny przed wojną szlagier (muzyka: Henryk Wars, słowa: Emanuel Schlechter) z filmu Piętro wyżej.