Odwet. Zbigniew Lubieniecki

Odwet - Zbigniew Lubieniecki


Скачать книгу
nie godoj. Obiecołeś.

      Przewiązała się w pasie chustą zdjętą z głowy, osłaniając goliznę, i poszła.

      Scena ta długo jeszcze, jakże bardzo długo mnie prześladowała. Dlaczego prawdy życia poznajemy nieraz w tak ordynarny sposób? Potem widziałem tyle brudu, że to wszystko stało się zwykłym epizodem. Początkowo jednak byłem wstrząśnięty.

      Pozostali byli to łagodni wariaci. Gupi Ptosek mieszkał w Krościenku. Włóczył się po miasteczku i okolicach. Niejednokrotnie zresztą towarzyszyłem mu. Przykładał nieraz ucho do kamienia, słuchał uważnie, a potem powtarzał to, co „usłyszał”. Nie dziwiłem się. Widocznie i ja byłem wariatem, bo i mnie martwe przedmioty opowiadały tyle ciekawych rzeczy. Kiedyś zainteresował się nim ojciec. Okazało się, że gospodarze, u których był „jego dom”, znaleźli go kilka lat temu pod Czorsztynem jako małe dziecko. Wtedy był mądrzejszy, pasł bydło, rąbał drwa, a nawet pomagał w polu. Potem zupełnie zgłupiał i nic nie chciał robić. Ojciec postarał się o umieszczenie go we właściwej lecznicy. Jakimś cudem uciekał aż z Tworek i niezmiennie powracał do Pienin. Po kilku próbach dano mu spokój.

      Dwaj pozostali pochodzili ze Sromowiec Wyżnych i byli nierozłącznymi przyjaciółmi.

      W 1937 roku wybuchł wielki pożar w Grywałdzie, wsi położonej kilka kilometrów od Krościenka. Wieś była duża i zamożna. Z pożaru ocalał jedynie kościół i kilka domów stojących na uboczu. Znałem tu każdy niemal dom. Dachy były kryte gontem, domy zbudowane z suchego smrekowego drewna. Wieś spłonęła jak kupa chrustu. Było gorące popołudnie w okresie żniw. W miasteczku powstał jakiś niezwykły ruch. Potem trąbki i dzwonki straży pożarnej, bicie dzwonów kościelnych i okrzyk podawany z ust do ust: „Grywałd się pali!”. Pierwsza pojechała straż z Krościenka, potem ze Szczawnicy, Czorsztyna, Sącza, Nowego Targu, a nawet ze Spiskiej Starej Wsi i Kieżmarku. „Grywałd, Grywałd się pali” – szło po całym Krościenku, a gościńcem biegły tłumy ludzi w kierunku pożaru.

      Wiedząc, że matka nie zechce mnie puścić, powiedziałem, że idę do Janusza. Rzeczywiście poszedłem, po czym on powiedział, że idzie do mnie i popędziliśmy bliższą drogą przez góry. Ujrzeliśmy coś, co było piękne i straszne zarazem. Morze ognia. Płomień to wybuchał potężnym kłębem ku górze, to opadał, ukazując szkielety domów. Chaty nie paliły się oddzielnie. Cała wieś płonęła od razu. W pobliżu głównego pożaru co jakiś czas wybuchały nowe, drobne w porównaniu z głównym, ogniska. To zapalały się leżące opodal wsi stodoły. Wokół ognia kręciły się grupki ludzi. Pompy były w nieustannym ruchu. Wieś ratowali strażacy i saperzy. Staliśmy dość długo, oszołomieni groźnym i wspaniałym zarazem widokiem. Coraz częściej zaczęły bić ku niebu snopy iskier. To płonące domy zaczynały się zawalać. Pobiegliśmy w dół. Płomień huczał potężnie, ponad huk ten unosił się jednak przenikliwy głos ludzkiej rozpaczy.

      Okres, o którym piszę, nie odbywał się bez pewnych wypadków, które niejednokrotnie przypłacić mogłem życiem lub kalectwem. Tak jednak zawsze się składało, że, jak to ludzie mówią, z wody wychodziłem suchy. Zięć naszego gospodarza założył dynamo do ładowania akumulatorów. Podczas gdy w budce na młynówce kończono instalację, przyglądaliśmy się temu, siedząc na stromej skarpie, tuż za wyjętą ścianką budki. Gdy wypróbowywano działanie pasa transmisyjnego, ktoś nieopatrznie popchnął mnie w dół. Piersią uderzyłem o wirujący pas. Nie wiem, czy kiedykolwiek opisałbym to zdarzenie, gdyby nie pan Haugas, który jednym uderzeniem pięści zdołał odrzucić mnie do tyłu, oraz to, że byłem tylko w kąpielówkach. Gdybym miał na sobie koszulę, pas niewątpliwie rzuciłby mną o koła transmisyjne, a tak pozostała tylko krwawa rana z wielkim płatem skóry zwisającym u piersi ku dołowi. W niektórych miejscach widać było kości. A dotknąłem pasa tylko na ułamek sekundy. Gdyby nie Haugas… Wtedy nie wiedziałem, że jemu zawdzięczam życie.

      Po tym wypadku obawiałem się pójść do domu. Przyciskając zwisającą skórę do rany, przyczołgałem się do gazonu i położyłem na trawie. Cierpiałem bardzo. Matka kilka razy wychodziła na werandę i raz słyszałem, jak mówi do kogoś: „Co z nim jest, że taki spokojny?”. Potem ktoś jej widocznie powiedział, bo zawołała mnie. Gdy jednak chciałem się podnieść, nie miałem siły, a przy tym najmniejsze poruszenie sprawiało ogromny ból. Zanim mama nadbiegła, zemdlałem. Zaniesiono mnie do domu i wezwano doktora Markowskiego. Po kilkunastu minutach doktor przyszedł, przyszył zwisającą skórę, zrobił opatrunek i coś tam mówił. Przez dwa tygodnie nie pozwolono mi wstać z łóżka, doktor Markowski przychodził codziennie. Do tej pory pozostała mi na piersi wąziutka blizna, która jedynie pod wpływem zimna, na przykład podczas kąpieli w zbyt zimnej wodzie, robi się ciemnoczerwona i szerokim pasem biegnie od lewego ramienia aż po prawą stronę żołądka.

      Idąc z Krościenka starą szczawnicką drogą, obok katolickiego cmentarza i kaplicy, około dwóch kilometrów za nim mija się kapliczkę. Naprzeciw niej stroma skała zanurza się w spokojnym w tym miejscu Dunajcu. Głęboki jest tutaj. Woda ma kolor szarozielony. Opodal zanurzonej skały wpada do Dunajca mikroskopijny potoczek. Miejsce to nosi nazwę Podociemne. Cieszy się złą sławą. Ludzie twierdzą, że o północy słychać tu jęki potępionej topielicy.

      Raz, przechodząc z ojcem przez Podociemne ze spóźnionej wycieczki, myślałem o niej.

      – Tatusiu – szarpnąłem ojca za rękaw. – Posłuchajmy, czy ona naprawdę jęczy.

      Ojciec spojrzał na zegarek. Za piętnaście minut północ.

      – A nie boisz się?

      – Boję się, ale to nic.

      – Cóż, zaczekamy.

      Zeszliśmy z drogi i usiedliśmy na skałce. W dali pluskały granatowe wody Dunajca odbijające księżycową poświatę. Do podnóża skały nie docierał ani jeden promyk. Wody nie było widać, czarna głębia zdawała się bez dna. Wtem mocniej przytuliłem się do ojca. Tam z dołu wyraźnie słychać było jęk. Cały drżałem.

      Ojca bardzo ta sprawa interesowała, przeglądał jakieś książki, mierzył tam temperaturę wody, kilka razy podpłynął łodzią. Zdaje się jednak, że nic takiego, co mogłoby mu to zjawisko wytłumaczyć, odkryć nie mógł. Gdy ojca pytano, co o tym sądzi, wzruszał ramionami. Mówił o jakichś prawach natury, używał dziwnych słów, jak dysocjacja, absorbcja, wspominał o jakiś kolosach w Egipcie, ale na zakończenie dodawał, że nie może skojarzyć przyczyn dźwięków w tym miejscu. Dość że każdej nocy natychmiast po północy słychać na Podociemnym kilka lub kilkanaście spazmatycznych jęków.

      W 1937 roku rodzice przebywali w Zakopanem. Ich dwutygodniowa nieobecność dała mi pełne pole do popisu. Toteż używałem, ile wlezie, przysparzając niemało zmartwień domownikom. Wychodziłem z domu o świcie, wracałem zaś późnym wieczorem, a nieraz w ogóle nie wracałem. Nocowałem bądź w okolicznych wioskach, bądź po prostu gdzieś w górach. Nie pomagały prośby i groźby. Ponieważ całymi dniami przebywałem poza domem, a musiałem coś jeść, zaczęły topnieć zasoby mojej skarbonki. Mogłem brać jedzenie z domu, ale zbyt wielką przyjemność sprawiało mi jedzenie w restauracji czy schronisku za własne pieniądze.

      Gdy skarbonka była już bardzo lekka, znalazłem inny sposób zdobywania środków. Chodziłem do parku i w kręgielni podawałem kule oraz ustawiałem kręgle. Czasem na kortach podawałem piłki. Pewnego razu, tuż po powrocie rodziców, włosy stanęły mi dęba na głowie. Zobaczyłem ojca w towarzystwie kilku panów w chwili, gdy przechodzili obok kortów. Zobaczył czy nie zobaczył? Natychmiast zrezygnowałem z dalszego podawania i ustąpiłem miejsca jednemu z licznie oczekujących chłopców. Odchodząc, jak zazwyczaj, rozdałem część pieniędzy, zatrzymałem sobie jedynie pięć złotych. Powlokłem się do domu. Ojciec miał jakąś niewyraźną


Скачать книгу