Odwet. Zbigniew Lubieniecki

Odwet - Zbigniew Lubieniecki


Скачать книгу
paczki z prezentami. Mój Boże, czego tam nie ma! Potem jeszcze z godzinę czekamy w domu i ruszamy na pasterkę. Wsiadamy do oczekujących przed domem sań i jedziemy. Przed kościołem grupki ludzi. Wchodzimy do środka. Przy wejściu wszyscy zanurzają palce w wodzie święconej. Na szczęście jednak na ciemnych ubraniach nie widać plam. Potem wchodzą zakonnice. Idą środkiem kościoła, zmierzając przed ołtarz. Na wykrochmalonych, białych okryciach widać ciemne plamy. Znowu budzą się we mnie wyrzuty sumienia. Pełen skruchy, zasypiam natychmiast po rozpoczęciu nabożeństwa.

      Tuż przed Nowym Rokiem mina ojca nie wróżyła niczego dobrego.

      – Powiedz mi, jak to było z tym atramentem? – zaczął prosto z mostu.

      Nie było innej rady, jak tylko się przyznać. Ale nie powiedziałem, kto mnie namówił.

      – Dałem słowo, że nie powiem – wykrztusiłem.

      Ojciec milczał przez chwilę, a potem, już zupełnie innym głosem, powiedział:

      – Zasłużyłeś na karę, ale nic ci nie zrobię. Nic też nie będę mówił, tylko zastanów się dobrze nad tym, coś zrobił.

      Jakże byłem wdzięczny ojcu. Oto poznałem kolejną stronę życia: fałsz. Namówili mnie do złego, sami bojąc się skutków, a potem jeszcze poszli donieść na mnie. Ojciec często powtarzał, że fałsz, tchórzostwo i donosicielstwo to największa, na największą pogardę zasługująca podłość.

      Krościenko nad Dunajcem, 1938

      Jeszcze na gwiazdkę dostałem narty. Bardzo szybko nauczyłem się jeździć. Tam, gdzie w lecie biegałem, teraz ślizgałem się po puszystym śniegu. Poprzednio, idąc do szkoły tak zwanymi najbliższymi drogami, szedłem nad Dunajec i koło mostu zjeżdżałem po skarpie na tornistrze. Na sanki nie chciałem teraz nawet popatrzeć. Cieszyłem się zimą, wolałem jednak lato i zawsze z niecierpliwością go wypatrywałem.

      Nadeszła wiosna 1938 roku. Wiosna w górach, w całej swej górskiej potędze i krasie, to jeden moment, to jedno wspaniałe tchnienie potężnej burzy życia. Ze zgrzytem i hukiem wyzwala się Dunajec z lodowych okowów. Góry żyją. Jeszcze śnieg grubą warstwą zalega szczyty i cieniste doliny, a tuż obok na halach wyrastają tysiące kwiatów. Oto przychodzi nieubłagany wróg zimy – halny. Przyszedł i tej wiosny. Gorącym tchnieniem owiał góry, szalał przez kilkanaście godzin. Zrywał dachy z domów, porywał stogi zeszłorocznej słomy, przewracał stodoły, wyrywał z korzeniami całe połacie lasów.

      Siedziałem w małej plecionej altance, która chwiała się pod naporem wiatru. Dusiłem się, nie mogłem złapać tchu. Myślałem, że oszaleję. Nie potrafię określić tego, co odczuwałem. Było to coś jakby ekstaza. Niebo zmienia barwy, ciemnieje, wreszcie robi się czarne jak noc grudniowa. Ulewa. W jednej chwili zrzuciłem ubranie i wybiegłem z altany. Cały nasycony byłem ogromną błogością. Widać halny na moment zbudził to, co jeszcze w naturze dziecka długo miało być uśpione, i sprawiało mi to przyjemność. Od tej chwili przez dłuższy czas spoglądałem na dziewczęta z jakimś wewnętrznym zażenowaniem. W rówieśnicach szukałem czegoś, czego jeszcze w nich być nie mogło: szukałem w nich objawów kobiecości.

      Pierwsza wiosenna wędrówka zwiodła mnie na Trzy Korony. W zimie chodziłem tylko do pustelni. Zaszedłem i teraz. Pustelnik, jak zawsze, wyszedł mi naprzeciw. Jakiś czas gawędził ze mną. Z nim zawsze byłem szczery. Opowiedziałem, co słychać w dolinach, o ostatnim halnym. Słuchał z nikłym uśmiechem zastygłym na jego pięknej twarzy.

      Poszedłem w kierunku Trzech Koron. Nie pamiętam jak, dość że znalazłem się na platformie szczytowej. Patrząc ponad szczyty i ciemne pokrywy lasów, wydawało mi się, że oto unoszę się w powietrzu. Orzeł wypatruje zdobyczy. Och, poszybować jak on. Coraz bardziej i bardziej pochylam się nad otchłanią. Gdy tracę równowagę, wyrasta przede mną piękna wysoka postać pustelnika. Łapie mnie. W milczeniu dochodzimy do schodków pustelni.

      – Idź, dziecko, do domu. Masz chorą duszę.

      Zaczęło się lato. Przyszła noc świętojańska. Noc sobótek. Na górskich szczytach zapłonęły wielkie ognie. Ze zboczy spływają tęskne melodie wygrywane na wydłubanych kozikami fujarkach. Z dolin niby zew żądzy odpowiada jękliwie kobza. Fujarki milkną, nasłuchują. Potem, jakby odrzucając smutek, pienią się wprost w radosnych trelach. Od tej chwili nie milknie radosna pieśń, pieśń życia. W czasie sobótek miałem prawo legalnie przebywać poza domem do północy. Nie siedziałem cały czas przy tym samym ognisku. Zresztą przy samym ogniu nie było to takie piękne. Obserwując jednak z pewnego oddalenia, można było zachwycać się.

      Jestem smutny, chociaż wszyscy cieszą się, szaleją z radości. Radosne są śpiewy i muzyka, radosny jest płomień buchający z ognisk. Cala przyroda zdaje się wprost zachłystywać radością. Nawet odległe światełka Krościenka zdają się inne niż zazwyczaj. Tak jakoś filuternie mrugają. Dlaczego mnie jest smutno? „Masz, dziecko, chorą duszę”. Tak powiedział pustelnik. To widocznie dlatego. To pewnie dlatego nigdy potem nie potrafiłem cieszyć się tym, co było wystarczającym powodem do radości dla innych. To ty, naturo, zabrałaś mi radość. Wydziedziczyłaś mnie, dając się zbyt wcześnie poznać. Może dałaś mi właśnie największy dar, jakim rozporządzasz. Nie wiem. To tylko wiem, że zbyt wczesne poznanie zostawia rysę do końca dni, której nikt i nic nie zdoła zetrzeć. Bolesna jest rana, jaką zadać potrafi natura swoim jadowitym szponem. Ale ból ten pełen jest rozkoszy. Nie należy więc leczyć ran tego rodzaju.

      Z boku migających krościenieckich świateł, z miejsca, gdzie stoi nasz dom, wykwita czerwona smuga. Szybuje ukośnie przez niebo, a potem rozpryskuje się na tysiące iskier. Potem biała, po niej zielona. To znak umowny, ojciec daje sygnał powrotu do domu.

      Wymykam się z pokoju na balkon. Stąd ognie sobótkowe wyglądają jak migocące na bagnach płomyki. Jest tak cicho, tak dobrze. Cudownie pachnie maciejka. Rano ojciec budzi mnie na balkonie. Wcale nie jest na mnie zły, bierze tylko na ręce, zanosi do łóżka i otula kołdrą. Kochany, dobry ojciec.

      Kilka dni po sobótkach ojciec założył się z kolegami, że ja potrafię oprowadzić ich po wszystkich ciekawszych miejscach Pienin. Udaliśmy się do groty podziemnej rzeki – tak ją nazwałem. Wyprowadziłem całe towarzystwo i przez pół godziny kluczyłem wśród skałek, aby potem nie trafili. Jak zauważyłem, ojciec w pełni to zaaprobował. Uszliśmy jeszcze kilkadziesiąt kroków i rozłożyliśmy się w cieniu, nie dalej jak 20–30 metrów od wejścia do jaskini. Zabrali się do jedzenia, nie mając pojęcia, że są tak blisko miejsca, z którego wyszli.

      – Panowie, pokażcie, w którym miejscu jest grota.

      Poza ojcem było ich czterech i każdy wskazał w innym kierunku. Ojciec uśmiechnął się z zadowoleniem.

      Z tej wycieczki przypominam sobie jeszcze jedno wydarzenie, na Sokolej, którego omal nie przypłaciłem życiem. Po wejściu usiedliśmy na grani, aby posilić się i odpocząć. Przekąsiłem coś i zacząłem się spuszczać w dół po pochyłości, gdzie rosły wspaniałe dziewięćsiły29. Stanąłem na niewielkim występie, starając się oderwać od podłoża wspaniały oset. Kamień osunął się i poleciał, nim zdążyłem się za cokolwiek uchwycić. Miałem szczęście, że ściana w tym miejscu nie była zupełnie pionowa, a ze szczelin wyrastało kilka wątłych jałowców. Zaczepiłem się o jeden, a ten, uginając się, pozwolił na mocne uchwycenie następnego… ostatniego. Dalej był nawis. Siadłem u jego podstawy, mając w rozkroku nie grubszy od mojej ręki poskręcany pień. Niżej była już tylko przepaść, a w niej las i wstęga Dunajca. Zdawałem sobie sprawę niebezpieczeństwa. Jałowiec, mimo że mocno tkwił korzeniami w skale, uginał się podejrzanie pod moim niewielkim ciężarem. Z drugiej jednak strony, w takiej sytuacji znalazłem się po raz


Скачать книгу

<p>29</p>

Dziewięćsił bezłodygowy (Carlina acaulis L.) – gatunek rośliny należącej do rodziny astrowatych. Występuje w rejonach alpejskich południowej i centralnej Europy, dosyć często na terenie Polski.