Odwet. Zbigniew Lubieniecki

Odwet - Zbigniew Lubieniecki


Скачать книгу
i z rozwagą, odważnie, ale nie na ślepo. Musisz działać tak, żeby nie zabito ciebie. Kochajmy i czcijmy bohaterów, którzy zginęli, broniąc Polski. Jej jednak potrzebni są obywatele żywi, bo tylko żywi mogą tworzyć silną ojczyznę.

      Upłynęło sporo czasu, zanim pojąłem, że w tym, co mówił ojciec, nie ma sprzeczności.

      Pamiętam jak dzisiaj ten dzień. Drżałem cały, przestępując próg tego wielkiego budynku z czerwonej cegły. Nie było to drżenie niepokoju. Byłem po prostu niecierpliwy, chciałem jak najprędzej uczyć się, uczyć i poznawać. Po kilku dniach pozostało mi tylko rozczarowanie. Początkowo uczono nas kreślić pałeczki, potem litery, ich składanie w sylaby oraz 1 + 1 = 2. Jakże gorzko płakałem po przyjściu do domu.

      Nudząc się w szkole coraz bardziej, coraz częściej przynosiłem do klasy swoje książki, później zacząłem urządzać sobie wagary. Te tak mi zasmakowały, że nieraz całymi tygodniami nie pokazywałem się w szkole, spędzając czas nad Dunajcem lub w górach. Często też urządzałem inne wycieczki – wsiadałem do autobusu kursującego między Szczawnicą a Nowym Targiem, jechałem do Czorsztyna, a stamtąd ze znajomymi flisakami na tratwie do Krościenka. Jeździłem zazwyczaj bez pieniędzy, zresztą nigdy mnie o nic nie pytali.

      Góry, jakież one piękne. Niezatarte wspomnienia zostawia przełom Dunajca. Rzeka z szaloną szybkością przebija się przez wąskie gardziele skalne, pieni się, wiruje, tworzy karkołomne zakręty. Łódź pędzi z zawrotną szybkością na wystającą z wody skałę, wprost oddech zapiera. Człowiek czuje wyraźnie rozpaczliwe bicie własnego serca: to już koniec! I oto nieznaczny ruch drąga i łódź płynie po spokojnej, jakby lustrzanej toni zakutej w skałę, po to, aby po chwili miotać się na spienionym, pełnym wirów i kamieni podwodnych zakręcie.

      Matka przyzwyczajona była do tego, że całymi dniami przebywałem poza domem i nie robiła mi z tego powodu zbyt wiele wymówek.

      Zdaje mi się, że w roku 1937 w Krościenku i okolicach nastąpił strajk22. Starsi nazywali go lokalnym. Nie wiedziałem, co znaczy strajk. Gdy zapytałem, ojciec wyjaśnił mi, że w ten sposób ludzie wyrażają swoje niezadowolenie i walczą o poprawę warunków życia. Strajk, o ile jest oparty na właściwych zasadach, nie może być niczym złym. Gdy teraz zastanawiam się nad tym strajkiem, nie wydaje mi się ani zły, ani dobry, lecz po prostu głupi. Okoliczni górale strajkowali w ten sposób, że chodzili kupami, wyłapywali po drogach kobiety niosące jajka i jagody na sprzedaż do miasteczek, kijami robili im w koszach jajecznicę i kazali iść z powrotem do domów. Poza tym pili dużo wódki, bili Żydów, tłukli szyby w ich domach, w sklepach żydowskich, palili ogniska przy drogach wiodących do miasteczka, śpiewali piosenki, a czasem z nudów pobili się. Oczywiście, i mnie przy nich nie zabrakło. Słuchałem przy ognisku ich wyrzekań na biedę, na chłód i głód, na podatki, słuchałem długiej, niekończącej się opowieści o wielkiej nędzy górskich wsi. Najbardziej jednak ciekawiły mnie to smutne, to frywolne piosenki śpiewane przez strajkujących.

      Strajk trwał około dziesięciu dni. Sklepikarze, pozbawieni dopływu artykułów pierwszej potrzeby, każdego przychodzącego po sól, naftę czy zapałki górala odprawiali z kwitkiem, mówiąc, aby szedł strajkować. Na tym zakończył się strajk, jeżeli nie liczyć pobicia organizatorów strajku, przybyłych z Krakowa i ze Śląska.

      Mnie osobiście strajk bardzo się podobał. Nie mogłem tylko zrozumieć, dlaczego bili Żydów. W domu uczono mnie, że każdy człowiek jest jednakowy: czy to Polak, Żyd, Rusin czy też Słowak – nikogo krzywdzić nie należy. Jakże teraz żałowałem, że tak bardzo dokuczałem staremu Joskowi Aptylionowi. Ojciec oddawał mu często stare mundury i ubrania lub parę złotych, a ja, chcąc wynagrodzić wyrządzone mu krzywdy, podwędzałem ze spiżarni słoik konfitur i dawałem jego bachorom. Chłopcy śmiali się ze mnie, że zadaję się z parchami, wtedy zaczynałem się z nimi bić. Josek Aptylion był również krawcem łataczem, toteż prosiłem matkę, aby zanosiła do niego szycie, ale na to matka nie chciała się nigdy zgodzić. Widać demokratyzm moich rodziców aż tak daleko nie sięgał.

      Niedługo po strajku odbyły się w górach manewry wojskowe. Nad Krośnicą rozłożyło się na biwaku kilka tysięcy żołnierzy. W miasteczku przez kilkanaście godzin trwał niebywały ruch. Żołnierze wypoczywali, chodzili po miasteczku, uganiali się za dziewczętami. Przez cały dzień kręciłem się po biwaku, naprzykrzając się każdemu, kto tylko chciał ze mną rozmawiać. Wcinałem przy każdym kotle żołnierską zupę, napychałem kieszenie sucharami, twierdziłem z całym przekonaniem, że jeszcze nic w życiu tak mi nie smakowało. W końcu poprosiłem, aby mnie ze sobą zabrali i otrzymałem solenną obietnicę, że to uczynią. Skończyło się jednak na tym, że przejechałem przez miasteczko w czołgu. Gdy na sądeckiej szosie kazali mi wysiąść, o mało nie rozpłakałem się. Nie uczyniłem tego chyba tylko ze wstydu. Zapytałem oficera, gdzie jego żołnierskie słowo. W końcu jednak dostałem kilka ślepych naboi i rozstaliśmy się w zgodzie.

      Któregoś lata przyjechał do nas kolega ojca, pan Baraniecki z Warszawy. Mówiono o nim, że ma starokawalerskie przyzwyczajenia, ale ja uważałem go za wspaniałego człowieka. Ogarnęła nas jakaś gorączka zwiedzania. Nocowaliśmy w juhaskich szałasach i bacówkach lub wprost pod gołym niebem przy ogniu. Podziwialiśmy kościółki w Grywałdzie i Frydmanie, zwiedzaliśmy zamki w Czorsztynie i Niedzicy. Kilkakrotnie nielegalnie przekradaliśmy się przez granicę i chodziliśmy do Czerwonego Klasztoru koło Spiskiej Starej Wsi, do Leśnicy, Litmanowej, Rychwałdu, Lechnicy, a nawet jeździliśmy do Popradu, Kieżmarku, Smokowca, Łomnicy i Świętego Liptowskiego Mikulasza, a raz pojechaliśmy do Bratysławy. Łaziliśmy po polskich i słowackich górach od Jaworek po Chyżne, od Orawy po Spisz. Uczyłem pana Baranieckiego góralskich przyśpiewek i pogaduszek. Po jego odjeździe przez długi czas było mi bardzo nieswojo, toteż bardzo się ucieszyłem, gdy otrzymałem odeń list napisany dużym wyraźnym pismem. Potem przysłał mi paczkę z książkami i przez długi czas powtarzał to regularnie co miesiąc.

      Święte jest przysłowie, które istnieje chyba tak długo, jak długo istnieje ludzkość: „Zakazany owoc smakuje najlepiej”. Najczęściej chodziliśmy do sadu – mea culpa – księdza proboszcza Bączyńskiego23, poczciwego jąkały, skąpca nad skąpce, właściciela olbrzymiego brzucha, ogrodu i największego w okolicy sadu. Miał najlepsze owoce i najtrudniej je było zdobyć.

      Ksiądz Bączyński wiedział skądś, że i ja należę do tych, którzy kradną mu owoce. Łapał mnie nieraz przed kościołem i pytał, czy byłem na jabłkach w jego sadzie. Kiwałem potakująco głową ze skruszoną miną.

      – No już dobrze, pędraku – jąkał się Bączyński. – A żałujesz?

      – Żałuję, psze księdza.

      – A nie pójdziesz więcej?

      – Pójdę, psze księdza.

      Księżulo sapał przez jakiś czas, a w końcu mówił:

      – No to chodź, smyku, chodź i pamiętaj, żebyście nie zrywali oliwek, co rosną tam w rogu za cieplarniami.

      Po cóż to mówił? Już następnej nocy oliwki, jakkolwiek niedojrzałe i gorzkie, zniknęły doszczętnie. O księdzu Bączyńskim dodać jeszcze można, że jak każdy jąkała, lubił dużo mówić. Jego kazania tak go rozrzewniały, że nie było wypadku, aby głosząc je, nie płakał rzewnymi łzami; w ślad za nim w płacz wielki uderzali parafianie z okolicznych wsi. Nie spotkałem w życiu drugiego proboszcza, którego lud prosty tak by kochał.

      W wieczór zaduszny nasza rodzina szła na cmentarz, na którym leży Bogusław. Siadałem na kamiennej ławce pod cmentarnym murem i myślałem. Przed oczyma przewijały mi się obrazy minionych zdarzeń,


Скачать книгу

<p>22</p>

Wielki strajk chłopski 1937 r. – masowa, kierowana przez Stronnictwo Ludowe polityczna manifestacja, która miała miejsce w dniach 16–25 sierpnia 1937, zorganizowana pod hasłem „przywrócenia chłopu w Polsce praw do życia, a krajowi ładu, porządku i bezpieczeństwa”. W strajku wzięło udział kilka milionów osób, głównie polskich chłopów.

<p>23</p>

Ks. Jan Bączyński (1884–1947) – proboszcz parafii w Krościenku w l. 1920–47. Wyremontował będący w lichym stanie kościół. Kwestował w USA wśród emigrantów krościeńskich na budowę nowej świątyni. Wobec sprzeciwu kilku gospodarzy, którym nie odpowiadała lokalizacja kościoła, zbudował obszerny i funkcjonalny dom parafialny. W czasie II wojny światowej założył w Krościenku dwie szkoły zawodowe (jedna mieściła się w domu parafialnym) – koronkarską i rolniczą, które chroniły młodzież przed wywózką na roboty do Niemiec.