Odwet. Zbigniew Lubieniecki

Odwet - Zbigniew Lubieniecki


Скачать книгу
krążącej grupy jeden po drugim odlatywały samoloty i w tym samym co pierwszy miejscu wyrzucały spadochroniarzy. Kilkanaście maszyn wykonało ten sam manewr. Samoloty jakiś czas krążyły jeszcze, a potem odleciały na zachód. Komendant wydawał rozkazy, a żołnierze rozchodzili się grupkami po dwie, trzy osoby.

      Warkot motorów ponownie narastał. Wraz z komendantem i kilkoma żołnierzami zagłębiłem się w las. Przez konary widzieliśmy bardzo nisko lecące samoloty. Ostrożnie zbliżyliśmy się do miejsca, nad którym krążyły. Była to dosyć duża polana, na jej skraju siedziała grupa mężczyzn. Kilku innych zbliżyło się ku nim, niosąc jakieś pakunki lub wlokąc płachty spadochronów. Dwaj podchodzili do długich pasm białego płótna położonych na krzyż na środku polany. Jeszcze kilka minut i wrócili ci, którzy kręcili się po polanie. Ostrożnie stąpając po miękkim poszyciu, zbliżaliśmy się do tego miejsca. Po chwili słyszeliśmy już rozmowę skoczków. Gardłowo wypowiadane wyrazy jakoś przykro obijały się o moje uszy. Byli młodzi, weseli i w ogóle nie wyglądali na Niemców. Na tych Niemców z opowiadań, tych, którzy zrzucali bomby, palili wsie i miasta. Mordercy? Przecież oni są zupełnie podobni do nas. Tamci dwaj wrócili ze środka polany i cisnęli na ziemię dwa rulony białego płótna. Niemcy usiedli i zapalili papierosy.

      – Możesz w nich kropnąć – szepnął komendant.

      Ręka trochę mi drżała. Podparłem ją więc drugą i wymierzyłem w najbliższego. Jedynym moim pragnieniem było, aby trafić. Wydawało mi się, że od tego zależy wszystko, wszystko. Pociągnąłem za spust. W tej samej chwili ze wszystkich stron padły strzały. Żaden z Niemców nie zdążył się nawet ruszyć.

      Stanisławów, 16 września 1939

      Do Stanisławowa przyjechaliśmy przed świtem. Cały dzień spędziliśmy w koszarach wojskowych. Zaopatrzono nas w komiśniak45, suchary, konserwy, wino. Potem jakiś pułkownik wydał rozkaz złożenia broni i kazał dalej jechać rozbrojonym. Przecież to skazanie na wymordowanie całego taboru. Na drogach pełno Ukraińców i niemieckich desantów.

      – To robią specjalnie, tu siedzą zdrajcy – komentowano ten rozkaz.

      Nic nie pomogło. Tabor otoczono. Żołnierze z ponurymi twarzami bez słowa składali karabiny na wielkie sterty.

      – Po co tu przyjechaliśmy, przecież teraz wytną nas jak stado baranów – żołnierze byli wściekli, ale bezsilni.

      Komendanta i kilku innych oficerów zabrano, a na dowódcę taboru wyznaczono jakiegoś porucznika, który jeszcze miesiąc temu biegał jako mierniczy po chłopskich zagonach. Z taboru pozostało około dwudziestu furgonów.

      Przez Stanisławów płynęła nieprzerwana rzeka ludzi. Wojsko i cywile walili potężnym nurtem na południe. Co kilkadziesiąt minut powtarzały się naloty. Ludzie nie zwracali już na to uwagi. Parli na ślepo przed siebie, zapełniając natychmiast wyrwy utworzone w tym żywym morzu przez bomby. A Niemcy szaleli. Bili w wojsko, w ludność cywilną, w pociągi sanitarne, w szpitale, szkoły. Nie dawali pardonu nikomu i niczemu. Wystarczyło, że ujrzeli bydło pasące się na łące czy chłopów pracujących w polu, ba, dzieci bawiące się, a już waliły bomby i powietrze cięły serie z kaemów. Ludzie nie reagowali. Otępiali, zbydlęceni, zachowali jeszcze tylko potrzebę ruchu – naprzód, przed siebie, byle nie stać. Byle dalej. Jak bydło szli apatycznie przed siebie, nie reagując na czyhającą zewsząd śmierć. Ich jedynym celem, ich nadzieją był magiczny wyraz „granica”. Gdyby pozbawić ich tego pojęcia, padliby bez sił. To była potworna pielgrzymka.

      Ze Stanisławowa wyjechaliśmy przed nocą. I my zlaliśmy się z ogólnym nurtem. My również staliśmy się częścią stada idącego na rzeź.

      Kołomyja–Rożnów, 17–18 września 1939

      Popas w Kołomyi. Opowiadają, że na Polskę napadli bolszewicy. A więc to już koniec, teraz nie ma nawet cienia nadziei. Na tę wieść fala ludzka po prostu oszalała. Do Rumunii, ach – do Rumunii! To już nie brzmiało jak państwo neutralne, raczej – jak raj. Bo bolszewicy jeszcze gorsi od Niemców. Ludzie ostatecznie przestawali bać się niemieckich bomb, jak grad sypiących się z nieba. Przyjmowano je jak coś, co być musi, godzono się z nimi. Teraz uciekano przed bolszewikami, chociaż nie spadła ani jedna ich bomba. Tłumy szalały na samą wieść o nich.

      W nocy w jakiejś mieścinie przysiadł się na nasz furgon oficer. Był oszalały z przerażenia, cały dygotał.

      – Co panu jest? – zapytała matka.

      – Pani, bomby, trupy, gdzie nie spojrzeć – śmierć. Przed chwilą bomba zniszczyła mój oddział, razem uciekaliśmy. Chyba tylko ja jeden zostałem żywy. Uciekaliśmy.

      – Tak lekko wypowiada pan to słowo: „uciekaliśmy”. Spójrz, człowieku, ilu was tu jest. Niezliczone tysiące i wszyscy uciekacie. Dajecie się zarzynać jak barany. Któż ma bronić tej ziemi, czy ja? – rzekła ponuro, pokazując trzymaną na rękach Krysię. – Tchórze jesteście, tchórze. Nie mogę na was patrzeć. Przecież to nie przegrana walka, honorowa, to haniebna ucieczka całego kraju. To cały naród zdradził ojczyznę. I wy jesteście wojskiem, dumnym, silnym, ba, niezwalczonym wojskiem? Tłum bezwolny. Tylko na defiladach byliście armią. Gdzie wasze miejsce? Czy tutaj, na tych spływających krwią szosach, czy tam, gdzie jeszcze jednak się biją? Czy i tych zdradzacie? Czy nie lepiej zginąć w boju niż tu, od bomb?

      Matka, jakby wyczerpana i wystraszona własnymi słowami, umilkła. Oficer jęczał cicho, ukrywszy twarz w dłoniach. Kiwał się przy tym jak rozmodlony Żyd. Wtem jednym susem, nim ktoś zdążył powiedzieć choćby słowo, wyskoczył z wozu, stanął na skraju szosy i wyrwawszy z futerału pistolet, strzelił sobie w skroń. Matka uniosła głowę:

      – Szczęśliwy.

      A rwąca i pełna zgiełku rzeka ludzka parła wciąż naprzód i naprzód. Dlaczego szczęśliwy – zapytywałem sam siebie – dlaczego szczęśliwy?

      Podążaliśmy w stronę Rożnowa. Kilka kilometrów od granicy rumuńskiej dowódca taboru zebrał wszystkich i miał krótkie przemówienie.

      – Proszę państwa, to ostatni popas w Polsce. Najdalej za godzinę będziemy w Rumunii. Jeżeli ktoś z państwa chce pozostać w kraju, nie mam nic przeciwko temu. W miarę możliwości postaram się nawet zaopatrzyć pozostających, ponieważ dysponuję kasą taboru, której nie myślę marnować ani wieźć do Rumunii, by ją tam zarekwirowali. Proszę o szybką decyzję.

      – Nie jadę – powiedziała matka. – Mam zginąć, to wolę ginąć na rodzinnej ziemi. Dosyć tej tułaczki. Dokąd pojadę z dziećmi, w obcy świat?

      – Ja tak jak pani – powiedziała pani Krupińska, która przyzwyczaiła się we wszystkim potakiwać matce.

      W kraju zostali ponadto Wawrzyniakowie oraz Biniakiewiczowie z córkami i pani Kodewiczowa z dziećmi.

      – Radzę pani jechać z nami – mówił dowódca taboru do matki. – Lepiej przeczekać ten niespokojny czas gdzieś na uboczu. Tutaj rozpęta się prawdziwe piekło. Może pani pożałować stanowczego, ale – proszę mi wybaczyć – nierozsądnego kroku. Na pani wozie jest kasa, może pani zrobić z pieniędzmi, co chce. Pozostawiam do waszej dyspozycji dwa furgony.

      Dwóch żołnierzy, zdecydowanych pozostać, otrzymało rozkaz prowadzenia furgonów – aż do chwili zwolnienia ich przez matkę. Jeszcze kilka słów pożegnalnych i tabor znikł za zakrętem.

      Matka była bardzo przygnębiona, nic nie mówiła. Wawrzyniak zaczął gospodarzyć w naszym wozie. Wyciągał jakieś paczki, tłumoki i worki. Zabrał stalową kasetę z pieniędzmi. Matka na nic nie zwracała uwagi. Potem podszedł do matki.


Скачать книгу

<p>45</p>

Komiśniak – rodzaj chleba razowego (z niem. Komissbrot).