Odwet. Zbigniew Lubieniecki

Odwet - Zbigniew Lubieniecki


Скачать книгу
Kończyliśmy się właśnie ubierać. Wpadli do mieszkania. Pod oknami i na podwórzu też kręciło się kilkunastu. Przed wejściem stały dwie podwody. Żydzi z czerwonymi opaskami na ręku, uzbrojeni w karabiny, nagany, granaty – miejscowy komitet wykonawczy. Z nimi kilku bolszewików. Wszyscy uzbrojeni po zęby, jakby mieli co najmniej stoczyć kilkudniową walkę z groźnym przeciwnikiem. „Rewizja! Ruki wwierch!

      Ponad godzinę staliśmy pod ścianą z wyciągniętymi do góry ramionami, zaglądając w ciemne otworki luf karabinowych, oddalone od nas zaledwie na długość bagnetów osadzonych na wintowkach61. Rewidowali wszystko, wywalali pościel z łóżek. Pruli, darli, niszczyli. Co chwila ktoś wychodził z tłumokiem rzeczy niepodlegających konfiskacie, ale za to świetnie nadających się do rabunku. Po pewnym czasie nasi cerberzy byli pod szynelami wyładowani jak tuczne wieprze.

      Wreszcie kazali sobirat’sia62 tylko Kuziemskim. Obstawili furmankę, na której siedziała ciotka wraz z dziećmi, wrzucili kilka tobołków, które nie zmieściły się na poprzedniej. Wyładowana tobołami fura pojechała w kierunku domu komisarza Pytona. Druga ruszyła o godzinie 4.30 w kierunku sielsowietu. Nie pozwolono nam nawet się pożegnać. Przez dwie godziny po zabraniu ciotki pilnowali nas, aby nikt nie wychodził z domu. Przez cały dzień miałem silną temperaturę, a chwilami trzęsło mną zimno.

      14 kwietnia 1940

      Czułem się trochę lepiej, jednak jeszcze leżałem. Mieszkanie było puste i ponure. Wszyscy mieli posępne twarze. Poruszali się cicho, ostrożnie, jakby w domu ktoś umarł. Odwiedzali nas znajomi. Panny Kotterówny63 przyniosły naczynia. Potem znowu zaczęli pojawiać się chłopi z żywnością i motkami wełny. Dana zajmowała się Krysią, a matka całymi dniami robiła na drutach. Ja źle czułem się w domu. Panująca w nim pustka przerażała mnie. Toteż całe dnie ponownie zacząłem spędzać w okolicznych lasach i na polach.

      29 maja 1940

      Niosłem z Olszczyzny dzbanek mleka. Z Hołubicz jechał na rowerze komendant NKWD z Plissy. Zatrzymał się i poprosił o picie. Gdy zsiadał z roweru, zdążyłem do mleka napluć. Pił długo. Spasibo.64 „Na zdrowie.” Gdy odjechał, resztę mleka wylałem.

      31 maja 1940

      Moją ulubioną zabawą było wykradanie ze szkoły lub z klubu sielsowietu portretów wodzów i strzelanie do nich z łuku. Po pewnym czasie doszedłem do takiej wprawy, że z odległości dwudziestu kroków trafiałem Stalinowi w oko.

      Czerwiec 1940

      Podświle, a raczej Świła, było to małe miasteczko położone w odległości siedmiu kilometrów od Hołubicz. Przed wojną były tutaj wielkie koszary, a teraz stacjonowali bolszewicy. Wokół koszar stały długie szeregi aut zrabowanych Polakom. Wiele z nich doprowadziłem do stanu wymagającego co najmniej kapitalnego remontu. Wbijanie setek gwoździ w opony, niszczenie zegarów, wycinanie skórzanych siedzeń, niszczenie w motorach wszystkiego, co mogłem zniszczyć swoimi bądź co bądź słabymi rękoma. To była moja sprawa, moja robota i napsułem nią bolszewikom sporo krwi.

      Nie pomagały warty. Jakoś potrafiłem się prześliznąć. Nie pomagały ogrodzenia ani nawet reflektory. Niszczyłem systematycznie po jednym, po dwa samochody. Bolszewicy nastawieni byli na złapanie grupy dorosłych mężczyzn. Dzięki temu zapewne mogłem działać bezkarnie.

      Raz powiesiłem na furtce sielsowietu portret Stalina z wielkim podpisem „WOR” (złodziej). Wypisywałem na murach kredą wierszyki w rodzaju:

      I nadejdzie ta godzina,

      kiedy pójdziem na Stalina.

      Precz go z Polski wygonimy,

      wielkie lanie mu sprawimy.

      Po prostu weszło mi to w krew. Nie mogłem zasnąć, jeśli nie wyrządziłem im bodaj najniewinniejszej psoty. Próbowałem nawet podpalić sielsowiet. Ogień w porę dostrzeżono – na szczęście, ponieważ z sielsowietem mogło pójść z dymem całe miasteczko.

      22 czerwca 1940

      Dzień moich urodzin. Skończyłem dziesięć lat – jeszcze zupełne dziecko. Nie chce mi się to pomieścić w głowie. Przecież zdaje mi się, że jestem po prostu stary. Czy byłem w ogóle kiedyś dzieckiem? Na pewno tak. Jednak okres mojego dzieciństwa wydaje mi się tak odległy, że aż nierealny.

      Patrzę długo na ręce i nogi, oglądam się w lustrze. Rzeczywiście, jestem jeszcze bardzo mały, ani trochę nie większy od innych dziesięcioletnich chłopców. Tylko moja twarz jest jakaś inna – smutna i poważna. Próbuję się uśmiechnąć, ale uśmiech ten nie podoba mi się, nie jest prawdziwy. Potem widzę w swych rękach granat, od którego zginął bandyta Ukrainiec. Widzę pistolet wymierzony w głowę ułana, a potem w niemieckiego spadochroniarza. Widzę nóż prujący siedzenia w samochodach, młotek wbijający gwoździe w opony. I chociaż widzę, że ta ręka jest mała i słaba, że należy do dziesięcioletniego dziecka, to jednak zdaję sobie sprawę, że to jest ręka mężczyzny.

      WYWÓZKA

      Hołubicze–Ziabki, 29 czerwca 1940

      Godzina 3.00, dyskretne pukanie do drzwi. To wystarcza, by zerwać nas na nogi.

      – Ubierajcie się – mówi szeptem matka. – Przyszli po nas.

      Znowu pukanie.

      – Otkrojtie! Nie biespokojties’, u nas k wam dieło. Priszli k wam s choroszej wiestju. Pojedietie na rodinu.65

      Nosili na zmianę nasze tłumoki, których było zresztą niewiele. Złożyli je na jedną furmankę, my usiedliśmy na drugiej. Po południu przyjechaliśmy do Ziabek, powieźli nas w stronę dworca kolejowego.

      Po peronie kręci się jakiś może trzydziestoletni mężczyzna. Macha rękami, śmieje się, gada od rzeczy. Wariat – uzmysławiam sobie. Za chorym chodzi staruszka, widać matka, wraz z młodą kobietą. Proszą go, aby usiadł. Ich perswazje nie odnoszą skutku. Wariat chodzi, przed enkawudzistami staje na baczność, salutuje, śmieje się i powtarza:

      – Jedziemy do Częstochowy, jedziemy do Częstochowy.

      Zbliża się wieczór. Przychodzi kolej na nas. Ktoś wrzuca mnie do wagonu, na plecy spada mi walizka, potem jakiś tobół z pościelą, który w tym momencie się rozwiązuje. Z trudem wygrzebuję się z betów. Wagon nabity jak beczka śledzi. Jest ciemno i duszno. Zatrzaśnięto drzwi.

      Tak tu ciasno, że nie wiadomo, w którym kierunku się ruszyć. Wdrapuję się na półkę i po chwili otwieram klapę. Robi się nieco jaśniej. Matka podaje mi Krysię, a potem tobołek z pościelą. Powoli wszyscy jakoś się rozlokowują. Na naszej półce jest osiem osób – my i staruszka z synem wariatem i córką. Ktoś wydobył świeczkę, matka znalazła drugą. Leżymy stłoczeni. Od latryny idzie duszący smród. Matka jak oka w głowie strzeże jedynej flaszki mleka. Niedawno odstawiła Krysię od piersi. To mleko w obecnych warunkach jest jej jedynym pożywieniem. Zasypiam gorączkowym snem.

      Ziabki–Kotłas, 30 czerwca – 12 lipca 1940

      Budzę się bardzo wcześnie. Rozglądam się po wagonie. Z każdej strony trzy półki – górne są najlepsze ze względu na lufciki, można też na nich usiąść, co jest niemożliwe na dolnych półkach. Po jednej stronie nie są zasunięte do końca drzwi. Tę dwudziestocentymetrową przestrzeń wypełnia gruba, mocno przybita deska. U dołu wycięty jest kwadratowy


Скачать книгу

<p>61</p>

Karabin.

<p>62</p>

Zbierać się.

<p>63</p>

Trzy siostry Kotterówny były nauczycielkami w szkole w Hołubiczach, zostały z niej usunięte po wejściu Sowietów. Po wywózce ciotki Kuziemskiej z dziećmi, okazały naszej rodzinie wiele pomocy i serca. (Przyp. Aut.)

<p>64</p>

Ros.: Dziękuję.

<p>65</p>

Ros.: Proszę otworzyć! Niech się pani nie denerwuje, mamy sprawę do pani. Przyszliśmy z dobrą nowiną. Pojedziecie do ojczyzny.