Odwet. Zbigniew Lubieniecki

Odwet - Zbigniew Lubieniecki


Скачать книгу
budzi mnie uderzenie twardego buta. Powtarza się to kilka razy. A potem nie było już nic. Tylko noc.

      Cuci mnie woda wylana na głowę. Nade mną stoi Bulbonos i spryskuje mi twarz. Potem wlewa mi wodę do ust. Krztuszę się, dławię, jednak nie odrywam od ust kubka z ożywczym płynem. Gdzieś z daleka docierają do mnie łagodne słowa Bulbonosa:

      – No i po co ci to wszystko? Przecież jesteś dzieckiem. Wiem, że nie lubisz nas, wy wszyscy nas nie lubicie. Bo i nie ma za co lubić.

      Jego słowa docierały do mnie niby daleki, łagodny pomruk, jakby mruczał kot. Tak, to przecież mruczy duży angorski kot Miki z Krościenka… Ja leżę na trawie, słońce świeci, a Miki ociera się o mnie i mruczy.

      – Zbysiu, na obiad! – woła matka z balkonu.

      Biegnę szybko, a za mną z zadartym ogonem biegnie dostojnym truchcikiem Miki.

      – Leż, synku, leż – widzę pochyloną nade mną twarz Bulbonosa.

      Koło wagonu słychać głosy. Bulbonos odskakuje w bok i kładzie się na pryczy.

      – No, chuja znaleźli. Prosto do wody rzucił.

      Ponownie zapadam w czarny, wirujący lej.

      Budzi mnie znowu zimna woda. Komendant eszelonu bierze kubek i wlewa mi w usta płyn. Strasznie pali, to wódka. Zaciskam zęby. Komendant próbuje mi je rozewrzeć. Udaje mu się to i w tej samej chwili gryzę go w palec. Usłyszałem krzyk, a potem znowu zrobiło się ciemno. Uderzył mnie raz, może więcej – nie pamiętam.

      Budzę się wśród swoich, nade mną pochyla się matka. Przez cały dzień leżę półprzytomny, tylko chwilami zdaję sobie sprawę, co dzieje się wokół mnie. Potem ciemna zasłona.

      Wciąż mam gorączkę, choć już nie tak wysoką jak wczoraj. Dorośli ograniczyli swoje racje wody. To naprawdę ogromne poświęcenie. Matka mówi, że gdyby nie ta woda, tobym umarł. Mówią mi, że sporządzano w pośpiechu spisy całego transportu i że w gorączce mówiłem o jakichś wyrzuconych do wody papierach. Do wagonu przyniósł mnie Bulbonos.

      Próbowałem trochę posiedzieć, ale nie mogę, zaraz się przewracam.

      Następnego dnia próbuję chodzić i nawet mi się to udaje. Tylko jestem jak z waty i wszystko boli.

      KORGOWA

      Kotłas, 12 lipca 1940

      Do Kotłasu przyjechaliśmy około ósmej rano. Dzień był piękny i słoneczny. Pociąg zatrzymał się przy przystani nadrzecznej. Po godzinie z trzaskiem zaczęły otwierać się drzwi, a wzdłuż wagonów rozniosło się przeciągłe:

      – Wygrużatsia!69

      Wszyscy ucichli, zamarli. Jakoś nikt nie mógł pojąć, że to koniec jazdy, że trzeba opuścić wagony. Zupełnie jak ptak, który bardzo długo przebywał w klatce i gdy go chciano uwolnić, bał się wyjść. Ludzi podrywa głos wartowników, idą w ruch kolby – łup, łup i „wyłaź!”. Poza tym panuje grobowa cisza, nikt się nie odzywa, nawet dzieci nie płaczą.

      Już wszystkich powyrzucano z wagonów. Ludzie zaczynają się poruszać jakoś niemrawo, nieśmiało, z niedowierzaniem. Wartownicy odeszli na bok. Ludzi ogarnia zgroza – jeżeli wartownicy odeszli, to znaczy, że stąd nie da się uciec.

      Siewiernaja Korgowa 70 , 13 lipca 1940

      Rozkładamy się, jak kto może. Nasza komnata71 numer 4 jest największa. Numer 1 zajmuje pani Mokszyc72, pozostałe inni. Nasza klatka ma dwa okienka, pozostałe po jednym. Już pierwszej nocy zaatakowały nas roje pluskiew i gromady szczurów. Nazajutrz wszyscy zlewali ściany gotowanym przez cały dzień wrzątkiem – wydano generalną wojnę robactwu i brudowi.

      Barak zbudowany jest z grubych kloców, dzieli się na dwie połowy. W środku sień, z której wchodzi się do jeszcze jednej klatki. Reszta komnat oddzielona jest od siebie przepierzeniami z dranic, sięgającymi trzech czwartych wysokości ścian bocznych. Do każdej komnaty wiodą drzwi z takich samych dranic. Wyposażenie komnat stanowią stoły, prycze, taborety i ławy z dranic. Nic więcej. W całej połowie są dwa piece. Płyty nie ma i trzeba gotować na dworze.

      Do południa trwają porządki. Pluskwy przynajmniej w części zwyciężone. W naszej komnacie są trzy wąskie prycze. Zestawiono je razem. Do wieczora skleciłem jeszcze czwartą – dla siebie. O szóstej wieczorem wszystkich spędzono na wiec. Pierwszy raz odzywa się do nas komendant Wieżliwcew73:

      – Wy zdies’ nawsiegda – wy tu na zawsze! Nie szukajcie żadnej nadziei. Wam tu żyć, pracować i umierać.

      Ludzie rozchodzą się. Każdy ma siedzieć u siebie i oczekiwać na komisję zatrudnienia. Po jakimś czasie do baraku przychodzi Wieżliwcew i kilku innych. Jutro mama, Danusia i Kamilla mają iść do pracy.

      14 lipca 1940

      Z całej połowy baraku do pracy nie popędzono jedynie Krysi (1 rok i 2 miesiące), mnie (10 lat), Lusi Burkot (7 lat)74, Jurka Mokszyca (wariata) i jego matki. Powlekli nawet chorą, półprzytomną Kamillę. Krysię kazano zanieść do jaśli75.

      Na mnie nikt nie zwracał uwagi. W baraku nie chciało mi się siedzieć, wyszedłem więc za barak i po chwili przelazłem za ogrodzenie. Zagłębiłem się w las. Oganiając się od komarów, zbierałem jagody. Szedłem coraz dalej i dalej, nie zwracając uwagi, że las staje się coraz dzikszy i że zaczynają się moczary. Trzeba wracać, pomyślałem. Kępka, na której stałem zbyt długo, zaczęła się gwałtownie zanurzać. Skoczyłem, ale nie natrafiłem na następną. Natychmiast zanurzyłem się po pas w lepkim, cuchnącym błocie. Czułem, że z każdą chwilą zanurzam się coraz głębiej. Udało mi się chwycić kępę, na którą chciałem skoczyć. Pomału, z wielkim wysiłkiem udawało mi się do niej przybliżyć. Wydawało mi się, że trwa to całe wieki. Kępa była dosyć duża i trzymała się mocno. Wczołgałem się na nią.

      Odetchnąłem trochę i zacząłem się przedostawać z powrotem na stały grunt. Cały byłem pokryty rudoczarną, kleistą mazią. Powlokłem się do domu.

      Koniec lipca 1940

      Praca nie na nasze siły. Znęcanie się komendanta Wieżliwcewa i dziesiętników. Pluskwy, karaluchy, szczury, roje komarów i moskitów oraz dokuczliwych gzów. Tyfus, krwawa dyzenteria, pierwsze pogrzeby. Oto czym żyliśmy w tych pierwszych koszmarnych dniach.

      Zapasy przywiezione z Polski były na wyczerpaniu. Do posiołku76 zawitał nowy gość – głód.

      Sierpień 1940

      Coraz częściej ktoś wymykał się do lasu. Przynosił grzyby lub jagody. Trzeba żyć. Niech nawet złapią Rosjanie. Niech doniesie któryś ze szpicli… To nic, że kogoś rozszarpie niedźwiedź lub ryś. To nic, że kogoś wessie bagno, że zabłądzi, że zaginie bez wieści – to nie ma znaczenia. Trzeba iść, bo iść każe wszechpotężny głód.

      Poruszać się wolno jedynie w obrębie ogrodzenia posiołkowego. Dalej – ani kroku. W razie złapania poza ogrodzeniem grozi odebranie pajka77 i głodówka w separatce. Wewnątrz posiołku szybko wyzbierano wszystko, co tylko nadawało się do jedzenia. Trzeba było wymykać się dalej. Głód jest silniejszy od strachu.


Скачать книгу

<p>69</p>

Wychodzić!

<p>70</p>

Osiedle specjalne Siewiernaja Korgowa, położone w rejonie wierchnietojemskim w obwodzie archangielskim, istniało w l. 1940–41, nosiło oficjalną nazwę specposiołok nr 83. Zostali tu przymusowo osiedleni polscy obywatele, deportowani z dwóch obwodów: wilejskiego (w tym transporcie przyjechał Autor z rodziną) i baranowickiego, formalnie wchodzących od 1939 r. w skład Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Według stanu na 1 stycznia 1941, znajdowało się tu 494 osiedlonych. Ponadto w pobliżu istniały: Jużnaja Korgowa, Zapadnaja Korgowa i Wostocznaja Korgowa, gdzie mieściły się warsztaty remontowe, magazyny części zamiennych, składy żywności. (Za: Deportowani w obwodzie archangielskim, cz. 2, Alfabetyczne wykazy 8559 obywateli polskich wywiezionych w 1940 roku z obwodu baranowickiego i wilejskiego, „Indeks Represjonowanych”, Warszawa 2004.)

<p>71</p>

Izba, pokój.

<p>72</p>

Maria Mokszyc (ur. 1877) deportowana do Korgowy wraz z córką Marią (ur. 1915) i synem Jerzym (ur. 1912) w tym samym transporcie, co Autor. (Informacje o osobach wymienianych przez Autora za: Deportowani w obwodzie archangielskim, cz. 2, Alfabetyczne wykazy…)

<p>73</p>

Iwan Wieżliwcew (1909–1957) – syn chłopa z rejonu wierchnietojemskiego. W l. 1931–33 i 1939–40 żołnierz Armii Czerwonej, po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 ponownie powołany do służby, został snajperem. Po wojnie przewodniczący kołchozu. Jego imię nosi jedna z ulic w Wierchniej Tojmie.

<p>74</p>

Lidia Burkot (Lusia, ur. 1933) z matką Wilhelminą (ur. 1909) deportowana do Korgowy w tym samym transporcie, co Autor.

<p>75</p>

Żłobek.

<p>76</p>

Osiedle.

<p>77</p>

Przydział żywności.