Odwet. Zbigniew Lubieniecki

Odwet - Zbigniew Lubieniecki


Скачать книгу
przecież tyle tu różnej zwierzyny. Głuszce wielkie jak indory.

      I rzeczywiście, w tej samej chwili niemal spod naszych nóg zerwało się kilka pięknych ptaków. Ba, gdyby chociaż jakaś przedpotopowa flinta, nikt w baraku nie narzekałby na brak mięsa. A na sidła? Czesiek myślał jakiś czas, wreszcie stuknął się pięścią w czoło.

      – Mam.

      – Co masz?

      – Będziemy łowić głuszce.

      Natychmiast poszliśmy do domu. Czesiek przygotowywał sznurki, coś tam jeszcze, a ja udałem się z nożyczkami do koniuszni80 z obowiązkiem dostarczenia jak największej ilości włosia z końskich ogonów. Zakradłem się do środka i uciąłem ogony kilku koniom należącym do striełkow. Ze zdobyczą tą przyszedłem do Cześka. Włosie skręcaliśmy w cienkie sznurki i robiliśmy z nich pętle. Czesiek pętle te przywiązywał do sznurków po kilka. Zrobiliśmy takich kompletów chyba ze dwadzieścia. Potem Czesiek przygotował siekiery. Wyostrzył moją, którą ukradłem w magazynie zaraz po przyjeździe. Potem wziął worek i wrócił, dźwigając w nim piasek.

      Ja tymczasem na jego polecenie przyniosłem kilkadziesiąt suchych końskich bobków ze starej koniuszni. Na rozścielonym worku wymieszaliśmy nawóz z kilkoma garściami kaszy, okruchów i sucharów. Mieszankę tę wsypaliśmy do wielkiej łubianki i poszliśmy do lasu. Czesiek dźwigał, posapując, wór z piaskiem, a ja niosłem nawóz, pętle i siekiery. W odległości dwóch kilometrów od posiołku Czesiek wybrał miejsce na skraju sporej polany.

      – Tu postawimy pierwszą pułapkę – powiedział, wskazując na kilka drzew rosnących w równym rzędzie.

      Jakieś pół metra od ziemi Czesiek przywiązał sznurek z pętlami do dwóch drzewek, dobrze go przy tym napinając. Trzy pętle, zachodząc jedna na drugą, zwisały ku ziemi. Po obydwu stronach zbudował płotek z patyków, pozostawiając jedynie otwór, w którym zwisały pętle. Potem zbudował płot pomiędzy drzewami, na jakieś dwa metry w jedną i w drugą stronę. Płot był bardzo gęsty. Po jednej i drugiej stronie otworu zdarł darninę i ziemię posypał piaskiem, dodając do tego kilka garści mieszanki z nawozu. No, jedna gotowa.

      Na skraju tej polany ustawiliśmy, wspólnymi już siłami, jeszcze trzy pułapki. Potem na przestrzeni kilku kilometrów, robiąc dla orientacji nacięcia na drzewach, zbudowaliśmy resztę pułapek. Nazajutrz przez cały dzień skręcałem pętle. Czesiek po powrocie z pracy obejrzał je i stwierdził, że są zupełnie dobre. Odtąd miałem co dnia obchodzić pułapki, a w przyszłą niedzielę od świtu mieliśmy ustawić jeszcze kilkadziesiąt nowych. Nazajutrz obszedłem nasze pułapki i znalazłem dwa głuszce. Głód odszedł na bok, przyczaił się w cieniu, łypiąc nienawistnymi ślepiami, aby przy lada okazji wyciągnąć łapczywą łapę.

      Czym jest śmierć? W Polsce kiedyś czyniono z niej wielką ceremonię. Tutaj śmierć – to jest po prostu śmierć. Jeżeli ktoś umierał, to starszy baraku szedł do komendanta. Ten, po stwierdzeniu, że człowiek rzeczywiście nie żyje, skreślał go z listy i na tym koniec. Do dzieci nawet nikogo nie posyłał. Dziecko nie pracuje. Wobec tego, gdy umierało dziecko, chowano je po cichu i meldowano dopiero po kilku tygodniach. Chodziło o 150 gramów chleba. Zbijało się skrzynię podobną do trumny. Wkładało nieboszczyka i wynosiło pod bieriozki81, czyli na cmentarz.

      Mogiłę kopało się na niecały metr, głębiej było już błoto. Trumnę wpuszczało się do tej dziury. Przez jakiś czas słychać było bulgot, a potem błoto zasysało trumnę. Trzeba było czym prędzej zasypywać, bo bagno zaczynało przybierać i wtedy nie dało się formować ziemnego nasypu – błoto rozlewało się na boki. Kładło się więc trochę konarów, przysypywało je ziemią i darniną i wtykało w ziemię sosnowy lub brzozowy krzyż.

      Kamilla po chorobie była bardzo słaba. Ponieważ z naszej rodziny pracować musiały trzy osoby, w jej zastępstwie do pracy poszedłem ja. Przydzielono mnie do cegielni. Pracowało tu dużo dzieci, w moim wieku lub nieco starszych. Nosiliśmy do pieca wysuszone cegły. Diesiatnik był wredny i zły jak zbój. Nazywał się Magierin. Wystarczyło, że dostrzegł, jak ktoś przystanął, a zaczynał wyzywać i przeciągał przez plecy nahajem. Stał nad nami, nie dając ani chwili odpocząć.

      Na początku nosiłem po trzy cegły. Diesiatnik, gdy to zauważył, sprał mi siedzenie, aż się posiusiałem z bólu, no i musiałem nosić po cztery. W pierwszych dniach męczyłem się bardzo prędko, toteż pierwszy dzień wspominam jako piekło. Ani ja, ani inni chłopcy nie mogliśmy wyrobić normy w ciągu dziesięciogodzinnego dnia pracy, musieliśmy więc pracować po 12–14 godzin. Po kilku dniach przyzwyczailiśmy się i szło lepiej.

      Rosjanie nosili nakomarniki, czyli kapelusze z moskitierami. Polacy jednak nie otrzymywali ich z magazynu, toteż każdy szył sobie, jak potrafił. Był nawet jeden pan, który zrobił nakomarnik z cylindra, jakimś cudem aż tutaj dowiezionego. Ja zrobiłem kapelusz z kory brzozowej, a Kamilla obszyła go płótnem. Zamiast moskitiery wszyła kawałek gazy. Nakomarnik ten służył mi nie gorzej od prawdziwego.

      Po grzyby i jagody chodziło się z łubiankami, które nauczyliśmy się robić z kory brzozowej, tak jak tutejsi Rosjanie. Taka łubianka, gdy jest zrobiona dość szczelnie, nadaje się nawet do noszenia wody.

      Piestier jest to tornister z kory brzozowej. Zrobiłem sobie taki piestier i zawsze chodziłem z nim do tajgi. Ba, czego to się z kory brzozowej nie robi. Nawet łapcie, w których chodzi się lekko i wygodnie

      Pięknie jest latem w tajdze, tylko ludzie znajdują się w stanie, który nie pozwala im tego piękna dostrzegać. Po wyjściu z posiołku idzie się początkowo wzdłuż Korgowy, rzeczki, nad którą posiołek leży. Zaledwie minie się ostatnie zabudowania, a już człowiek mimo woli poddaje się tajemniczemu nastrojowi lasu. Tajga szumi głucho, uroczyście. Stuletnie pichty82, jodły, sosny pochylają się ku sobie pod nagłymi porywami wiatru. Poszum lasu to potężnieje, to przytaja się, zacicha. Mimo woli zaczyna się iść lekkim rozkołysanym krokiem i wydaje się, że to morze szumi. Czy ktoś w Polsce wie w ogóle, co to jest tajga? Myślą: ot, las jak las. No tak, to las rzeczywiście, tylko że to nie jest zwyczajny las. Nie spotka się w tym północnym lesie ani szerokolistnego jesionu, ani pachnącej miodem, pokrytej żółtym kwieciem lipy, ani klonu, co ku jesieni pokrywa się królewską purpurą. Może dlatego mimo całego jej piękna wydaje się obca, zła i groźna.

      Idąc prawie zarośniętą, z rzadka, widać, udeptaną ścieżyną, masz po obydwu stronach czarnozielone ściany z leśnych olbrzymów, których pnie pokrywają srebrzyste porosty. Las jest tak gęsty, że panuje w nim niezmącony nigdy półmrok. Miejscami tylko, poprzez gąszcz, przeniknie rozmigotany zajączek światła. Nieraz zatrzymasz się na ścieżce. Spojrzysz w górę i ujrzysz skrawek błękitnego nieba. To tędy, niby przez okno, zajrzał promień słońca. Las ucichł. Tylko wysoko w górze słychać lekki poszum. To powiewy wiatru gaworzą wśród koron drzew. W tej ciszy wyraźnie słychać najlżejszy nawet szelest. Stuk dzięcioła rozlega się niby seria z karabinu maszynowego. Nieprzyjemny zgrzyt, jaki wydaje nadłamane drzewo, brzmi niby chichot diabła leśnego, którego tutaj nazywają Leszy83

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив


Скачать книгу

<p>80</p>

Stajnia.

<p>81</p>

Pod brzózki.

<p>82</p>

Jodła białokora.

<p>83</p>

Diabeł, licho leśne, borowy.