Dlaczego mamusia pije. Pamiętnik wyczerpanej mamy. Gill Sims
się torturom, niż dobrowolnie spędził w łóżku choćby minutę dłużej, niż powinien, uznałam, że naprawdę jest chory, a nie symuluje, bo chce wejść na kolejny poziom w cholernych pokemonach. Zmierzyłam mu temperaturę, jak przystało na kochającą i odpowiedzialną matkę. Miał 38.5˚C, ale i tak musiałam wyszukać w Internecie, co to znaczy, bo nigdy nie pamiętam, jakie są normy i kiedy gorączka zaczyna być niebezpieczna (39.4˚C, jak twierdzi Doktor Google). Poza tym nigdy nie było mnie stać na specjalny termometr, który świeci i piszczy, kiedy temperatura twojej pociechy jest alarmująca.
Podałam Peterowi kolejną dawkę calpolu – najlepszego przyjaciela wszystkich rodziców (żałuję, że nie kupiłam udziałów w calpolu po narodzinach dzieci. Nikt mi nie powiedział, że będę go używać niezależnie od tego, czy dzieci naprawdę będą chore, czy będą cierpieć na te wszystkie trudne do wyjaśnienia bóle i dolegliwości, które pojawiają się, kiedy trzeba iść spać i które leczy się dawkami placebo).
Mimo że ma dopiero sześć lat, Peter uparł się, że chce wejść na poziom 6+ i żałośnie wyjęczał:
– Różowy calpol, mamusiu, proszę. Wolę różowy.
Położyłam go na kanapie i przykryłam kocem. Zgodziłam się nawet na filiżankę herbaty, taki bonus dla bidulka. Był tak osłabiony, że nawet kombinacja kofeiny i paracetamolu nie powinny wywołać u niego nadaktywności, którą wywołują u moich dzieci choćby śladowe ilości kofeiny, czytaj: przeobrażenia się w króliczka Duracella.
Simon już wyszedł, ale Sam życzliwie zgodził się zawieźć i odebrać Jane ze szkoły, dzięki czemu nie musiałam ciągać niedomagającego dziecka po zimnym, okrutnym świecie. Jane była bardzo nieszczęśliwa, że musi iść na lekcje, chociaż jej brat ma wolne. Od razu zaczęła demonstracyjnie kasłać i prawie wypluła płuca, a wszystko po to, żeby zostać w domu i popijać różowy, magiczny eliksir życia. Niestety oblała mój test choroby. Powiedziała, że powinnam jej pozwolić spędzić dzień przed telewizorem, bo nawet jeśli nie jest bardzo chora, istnieje duża szansa, że zaraża, a przecież nie mamy pojęcia, jaki jest okres inkubacji choroby Petera, i co będzie, jeśli to coś bardzo poważnego, na przykład wirus ebola, którym zarazi całą szkołę? Chyba znowu za moimi plecami oglądała Discovery Channel. Spławiłam ją, bo jej się należało, mimo że do ostatniej chwili lamentowała na tę wielką niesprawiedliwość.
Zadzwoniłam do biura i powiedziałam, że będę pracować z domu, bo moje dziecko jest bardzo chore (Peter grzecznie kasłał przez całą moją rozmowę, czym dodał moim słowom nieco realizmu). Spojrzałam na kanapę, która nagle wydała mi się niezwykle kusząca, szczególnie że przez Petera nie miałam kiedy się wyspać.
Spytałam więc podstępnie:
– Chciałbyś, żeby mamusia przyszła się przytulić?
A on odparł:
– Tak, mamusiu, byłoby super.
Weszłam pod koc i wtuliliśmy się w siebie. Było to całkiem urocze; rzadko kiedy nadarza się okazja do przytulanek. Przeważnie gdzieś się śpieszymy, pędzimy jak indyki bez głów. A to na zajęcia pozaszkolne, a to do prac domowych, a to próbując skomponować jakiś posiłek i wstawić pranie. A czasu ciągle mało.
Peter zawsze lubił się przytulać, uwielbiał wić sobie gniazdko w moich objęciach, ale kiedy zaczął chodzić, okazało się, że czeka na niego gotowy do odkrywania i demontowania ogromniasty świat, i nagle siedzenie na kolanach u mamy zaczęło kolidować z niezwykle ważnymi planami, na przykład wkładaniem palców do kontaktu albo wymontowywaniem filtra ze zmywarki. Kiedy podrósł, znalazł sobie jeszcze ciekawsze zajęcia, więc przytulanie stało się kompletnie passé. Jane niewątpliwie miała w tym mały udział, bo już jako dojrzała ośmiolatka powiedziała mu, że przytulanie to dziecinada. Zawsze przypominała o tym młodszemu bratu, kiedy chciał, żeby wziąć go na ręce. Jane nigdy nie lubiła się przytulać. Nawet kiedy była malutka, nie chciała, żeby brać ją na ręce, i protestowała, domagając się, by postawić ją na ziemię. Szybko stała się najbardziej niezależnym brzdącem świata. W pierwszych latach życia najczęściej używała wyrażeń: „Ja sama!” i „Nie!”.
Koniec końców, nawet jeśli moim drogim synem kierowało tylko to, że był zwalony z nóg przez chorobę, miło było spędzić trochę czasu na przytulankach, szczególnie że był chory na gardło, a nie demolowany wirusem żołądkowym, więc mogłam się odprężyć, bo prawdopodobieństwo, że zwymiotuje mi na klatkę piersiową było raczej niewielkie.
Peter wciąż nie był na tyle zdrowy, żeby iść do szkoły, ale jego stan uległ znaczącej poprawie. Wywnioskowałam to z faktu, że kiedy usiadłam obok niego na kanapie i próbowałam się przytulić, gwałtownie mi się wyrwał, a potem zaczął się wykłócać, że Odlot to głupi film, bo każdy człowiek potrzebuje domu i „Co on niby zrobi bez domu?”. Ja się wzruszałam, że do szczęścia wystarczy nam miłość, a Peter uparcie twierdził, że wcale nie, bo gdzieś trzeba mieszkać. A kiedy wyjąknęłam:
– Chodź, przytul się do mamusi, kochanie – oznajmił, że idzie do kibelka, mamrocząc pod nosem, że cegły i cement są dużo ważniejsze w życiu niż jakaś głupia miłość.
Cieszę się, że zdrowieje, ale trochę tęsknię za moim małym milusińskim.
Jane była dziś jeszcze bardziej wściekła, że Peter już drugi dzień siedzi w domu, więc mimo że jest chodzącym okazem zdrowia, pół dnia wyszukiwała w Internecie dziwaczne choroby, na które ludzie chorowali w przeszłości, i groziła, że sprowadzi na nas wszystkich zarazę. Najpierw stwierdziła, że jest jej słabo i zdiagnozowała u siebie ropień okołomigdałkowy, co ciężko było kupić, bo chwilę wcześniej zjadła olbrzymie śniadanie, a poza tym kłóciła się ze mną dosłownie o wszystko. Zaczęłam żałować, że przeczytałam jej Po prostu Katy5, bo od tamtej pory zgrywa małego tyrana, który najchętniej całe dnie próżnowałby w łóżku, wydając polecenia swojej świcie, żeby składała hołd u jej stóp. Scenariusz ten wydaje mi się podwójnie alarmujący, bo mnie obsadziła chyba w roli Ciotki Izzie i pewnie nie miałaby żadnych skrupułów, żeby mnie ukatrupić i tym samym poszerzyć zakres swoich wpływów w domostwie. Wydaje mi się, że przeoczyła: a) fragment książki, w którym Katy przez kilka lat była sparaliżowana, i b) fakt, że jeśli pozbędzie się Ciotki Izzie/mnie, żeby zająć miejsce na swojej grzędzie do wydawania rozkazów, w naszym domu nie będzie wystarczająco dużo służby potrzebnej do realizowania jej wizji. Boże, miej nas wszystkich w opiece, kiedy dorośnie do czytania sióstr Brontë.
Oczywiście gdyby Jane naprawdę zachorowała, czułabym się okropnie, tym bardziej że zarzuciłam jej symulowanie, dlatego cały dzień nerwowo sprawdzałam telefon, czy przypadkiem nie dzwonili ze szkoły, żebym odebrała swoje biedne chorujące maleństwo. Na razie się nie poddaję, choć nie wątpię, że Jane jest tym faktem głęboko zawiedziona.
Minęła połowa semestru. Kiedy to się stało? Ledwo co dzieciaki wróciły do szkoły, i już mają tydzień wolnego. Simon kolejny raz odmówił pójścia na tygodniowy urlop, bo jest Bardzo Ważnym i Bardzo Zajętym Biznesmenem. Wywyższa się, bo zarabia więcej niż ja. Tylko dlaczego zawsze zapomina, że jedyny powód, dla którego tak się stało, jest taki, że kiedyś we dwójkę (podkreślam! We dwójkę!) podliczyliśmy koszty związane z opłacaniem opieki do dzieci i okazało się, że bardziej niż branie opiekunki na cały dzień opłaci się nam, jeśli będę pracować na część etatu.
Bujając w obłokach i przepełnieni optymizmem, umówiliśmy się, że opiekę nad dziećmi w dni wolne będziemy dzielić po równo, ale dziwnym trafem Simon zawsze musi jechać
5