Magia ukryta w kamieniu. Katarzyna Grabowska
nieokrzesanym, kto będzie popełniał same gafy.
‒ Kim jesteś? – Lavena była ciekawa informacji na mój temat i wykorzystała pierwszą sposobność, kiedy zostałyśmy same bez towarzystwa służby, aby zadać to pytanie.
Nie chciałam kłamać, ale przecież prawdy by nie zrozumiała. Musiałam szybko wymyślić jakąś wiarygodną historię.
‒ Na imię mam Julia i pochodzę z pewnego odległego księstwa, Nibylandii. – Postanowiłam podtrzymać wersję z rana, którą uraczyłam już napotkanych na trakcie rycerzy z Weylinem na czele. – Jestem czarodziejką.
‒ Czarodziejką? – W oczach Laveny pojawiło się zaciekawienie. – I potrafisz wyczarować różne rzeczy?
‒ Ja… ja tak naprawdę dopiero się uczę być czarodziejką. Wiele już umiem, ale nie wszystko – zaznaczyłam ostrożnie.
‒ A życzenia potrafisz spełniać? – Rozejrzała się dookoła, jakby sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje.
‒ Życzenia spełnia Święty Mikołaj. – Roześmiałam się, ale Lavena nie zrozumiała mojego żartu. Spoważniałam więc i nachyliwszy się w stronę siostry Weylina, zapytałam szeptem: – A czego byś chciała?
Zaczerwieniła się jak pensjonarka.
‒ Chciałabym, aby Weylin był szczęśliwy, bo on… – wyszeptała, ale nie dokończyła, co miała na myśli, gdyż właśnie w tej chwili weszła jedna ze służek, informując, że Weylin czeka w sąsiedniej komnacie.
Razem z Laveną przeszłyśmy do drugiego pomieszczenia. Już od progu zauważyłam, że Weylin wygląda dużo lepiej niż rano. Eleganckie, zapewne bardzo kosztowne szaty, obszyte gronostajem, oraz gruby złoty łańcuch na szyi upodabniały go do aktora hollywoodzkiego, grającego rolę średniowiecznego władcy. Nawet się rozmarzyłam.
‒ Weź ze sobą swoje magiczne przybory – przypomniał mi, posłusznie więc wróciłam po plecaczek.
Gdy pojawiłam się ponownie, Weylin nadstawił mi ramię, a ja delikatnie ujęłam go pod rękę, tak jak uczyła mnie Lavena. Poczułam się przy tym jak prawdziwa dama. Szkoda tylko, że mój towarzysz nie obdarzył mnie żadnym komplementem. A byłam prawie pewna, że w tej nowej odsłonie wywrę na nim duże wrażenie. Cóż, pomyliłam się.
Zdziwiłam się, że Lavena nie będzie nam towarzyszyć, ale widocznie tutaj było to regułą, gdyż ani Weylin jej nie namawiał, ani ona nie wspomniała o chęci uczestnictwa w przyjęciu wydawanym przez Ekharda.
‒ Do zobaczenia później! – zawołałam, ochoczo podążając u boku Weylina w stronę wyjścia. – Opowiem ci, jak było na przyjęciu.
‒ Myślisz, że tu wrócisz? – zapytał szeptem.
Odgłos zamykanych drzwi zabrzmiał niczym łoskot zatrzaskiwanego wieka trumny. O matko! Co oni ze mną zrobią? Co to za uczta?
Weylina najwidoczniej usatysfakcjonowało przerażenie malujące się na mojej twarzy, bo więcej się już nie odezwał. Czułam się jak skazaniec, podążający na miejsce kaźni. Bezwolnie pozwoliłam się prowadzić labiryntem korytarzy, po setkach stromych stopni, prosto do sali jadalnej. Tuż przed wejściem do izby biesiadnej Weylin zatrzymał się jednak, tak jakby się wahał, po czym spojrzał na mnie. W jego wzroku dostrzegłam coś na kształt litości. Mimowolnie zadrżałam, a on to wyczuł.
‒ Nie bój się – powiedział, wolno wymawiając każde słowo. – Jeśli naprawdę złych zamiarów nie skrywasz w swym sercu, zawsze możesz liczyć na moje wsparcie. Dopóki jestem obok, nic ci nie grozi. Kimkolwiek jesteś.
‒ Obiecujesz? – chciałam się upewnić, chociaż nie miałam powodów, aby mu nie wierzyć.
‒ Obiecuję – powtórzył.
Dwaj strażnicy stojący przy drzwiach otworzyli je przed nami. Weylin mocniej uścisnął moją rękę, po czym wprowadził mnie do środka. Po drugiej stronie drzwi stała kolejna dwójka wartowników. Widać książę dbał o swoje bezpieczeństwo albo… albo przedsięwziął środki ostrożności, aby uniemożliwić mi ucieczkę.
VII. UCZTA
Mimo przerażenia paraliżującego moje zmysły rozejrzałam się po pomieszczeniu. Pochodnie umieszczone w uchwytach na ścianach kopciły niemiłosiernie, zadymiając wnętrze. Plątanina różnorodnych zapachów i jeszcze ten gryzący dym od razu po wejściu przyprawiły mnie o ból głowy. Trzy podłużne, drewniane stoły, zestawione razem i tworzące prostokątną literę U, uginały się od półmisków pełnych jedzenia. Wśród potraw dopatrzyłam się dwóch upieczonych w całości prosiaków, które niczym trofea zajmowały środek stołu. Na dużych, okrągłych tacach pyszniły się dorodne sztuki pieczonego drobiu, a także grube plastry przeróżnych mięs. Pomiędzy nimi poustawiano pękate sosjerki, okrągłe, głębokie naczynia wypełnione czymś, co przypominało mi kaszę ze skwarkami, oraz patery, na których piętrzyły się wielgachne pajdy chleba.
Na centralnym miejscu przy stole siedział Ekhard, a widząc nas, dał znać, abyśmy podeszli. Weylin zajął miejsce tuż obok niego, a mnie kazał usiąść po swojej lewej stronie. Oczy wszystkich zdawały się skupione wyłącznie na mnie.
‒ Widzę, Weylinie, że dobrze wywiązałeś się ze swojego zadania. Rano przybłęda, wieczorem prawdziwa dama. Gdybym nie znał prawdy, nigdy nie przypuszczałbym, że ta dziewka nie ze szlacheckiej krwi zrodzona.
Książę nawet nie starał się mówić cicho, tak jakby fakt, że to usłyszę, nie miał dla niego żadnego znaczenia. Cóż, byłam tylko przybłędą, przygarniętą dzięki litości władcy. Moje życie i osoba nic tu nie znaczyły. Kaprys pana decydował o moim istnieniu. Właściwie powinnam być wdzięczna, że od razu nie wylądowałam na stosie. Dla takich dziwadeł jak ja w tej rzeczywistości mógł być tylko jeden los.
‒ Dziękuję, panie, za twoje słowa, jednako te pochwały należą się w całości Lavenie, gdyż to ona zadbała o tę dziewkę.
‒ Mniejsza z tym. – Książę wzniósł do góry rękę ze srebrnym kielichem, wysadzanym dookoła dużymi, czerwonymi kamieniami. – Wypijmy za powodzenie łowów! – krzyknął gromko, a mężczyźni zgromadzeni w komnacie zgodnie mu zawtórowali.
Siedziałam na krześle, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Strach toczył walkę z ciekawością i ta ostatnia wygrywała. Moje zmysły rejestrowały obrazy, które wyglądały niczym przeniesione z planu filmu kostiumowego. Byłam oszołomiona gwarem i dymem, który szczelnie wypełniał pomieszczenie. Przede mną na stole pyszniły się wykwintne dania, podane na srebrnej zastawie.
Kobiet w towarzystwie nie dostrzegłam, oczywiście nie licząc mnie, ale najwidoczniej ja nie byłam tu liczona jako szlachetna dama. Robiłam za dziwadło i atrakcję wieczoru. Czułam to bardzo wyraźnie, gdyż mimo niezwykle swobodnej atmosfery przy stole mężczyźni zerkali na mnie co trochę, obserwując, jak się zachowuję, co robię. Początkowo unikałam ich spojrzeń, ale w końcu zaczęłam bezczelnie się na nich gapić, co chyba również było dla nich szokiem. A co mi tam! Przesunęłam wzrokiem po twarzach zgromadzonych, bez trudu wyławiając wśród tej gromady znajome mi już, charakterystyczne oblicze boksera z krzywym nosem oraz posiadacza niezwykle bujnego rudego zarostu.
‒ Nie jesteś głodna? A może czarodziejki nic nie jedzą? – Weylin wskazał głową na stół. – Wszelakiego jadła tu dostatek. Pewnie nigdy takowego nie widziałaś.
‒ A żebyś wiedział, że widziałam. – Uśmiechnęłam się złośliwie. – I tak się składa, że czarodziejki z mojej krainy spożywają posiłki.
Aby to udowodnić, sięgnęłam w stronę leżącego na najbliższej tacy pieczonego