Stara Flota. Tom 2. Wojownik. Nick Webb
a Rój odparty na własne terytorium. Ambasador Wołodin zapewniał, że tak właśnie będzie.
Ale Wołodin został odwołany do Petersburga. Isaacson nie widział się z przyjacielem już dwa miesiące.
„Z przyjacielem” – prychnął w duchu. Raczej z byłym współspiskowcem.
Wyjrzał za okno i zobaczył znajomą panoramę Waszyngtonu. Miasto zajmowało teraz powierzchnię dziesięciokrotnie większą niż pierwotnie i miało wielkość połowy stanu Maryland. Zarządzanie galaktyczną republiką to ogromna praca dla niezliczonych urzędników.
Prom nagle się zakołysał. Isaacson raz jeszcze spojrzał za okno i stwierdził, że zmienili kurs.
– Hej, kapitanie, co się dzieje?
– Zmiana planów.
Isaacson wstał i przeszedł koło śpiącego Connera, uważając, aby go nie obudzić.
– Jaka znowu zmiana planów? – zażądał wyjaśnień.
– Przepraszam, panie wiceprezydencie, ale zmieniono nam cel lotu. W posiadłości doszło do wybuchu.
Isaacson poczuł ucisk w brzuchu. Znowu Rosjanie? Nie, niemożliwe. Zaraz po rozpoczęciu inwazji powiedział wyraźnie Wołodinowi, że plany zostają odwołane. Koniec zabawy w próby zabójstwa. W obliczu zagrożenia całej Ziemi nie było miejsca na takie zagrywki.
– Co z prezydent Avery?
– Nic więcej nie wiem. Powiedziano mi tylko, dokąd mam lecieć. Rozkaz przyszedł od samego szefa kancelarii.
Dlaczego nie skontaktowano się bezpośrednio z nim? Personel prezydent Avery jak zwykle o niczym Isaacsona nie informował. Szef jej kancelarii był zarozumiały, niezwykle skuteczny i nigdy nie lubił wiceprezydenta.
– Dokąd lecimy?
Pilot wskazał punkt na mapie. Isaacson zamrugał z niedowierzaniem.
– To niemożliwe.
– Niemniej jednak tam właśnie lecimy. Upewniałem się trzy razy, myślałem, że nie domyłem uszu.
Dłoń pilota wróciła na panel nawigacyjny, ale Isaacson wciąż patrzył na wskazane miejsce. Westchnął – Avery wiele przed nim ukrywała.
Wliczając w to istnienie tajnych baz na środku Oceanu Atlantyckiego.
ROZDZIAŁ 15
Ziemia, Ocean Atlantycki
Podwodny bunkier prezydencki numer 8
Ponowne wejście w wysokie warstwy atmosfery zajęło im tylko czterdzieści pięć minut. Prom skierował się do miejsca wyznaczonego przez współrzędne na środku Atlantyku. Potem otoczyła ich ciemność, a Isaacson przez iluminator widział jedynie chmury w blasku pełni księżyca.
Z kokpitu rozległ się głos pilota:
– Dotarliśmy. Schodzimy. Proszę się trzymać, kazano mi szybko zejść na powierzchnię. Liść na wietrze i takie tam.
Isaacson nie miał pojęcia, o czym ten człowiek mówi. Pilot jednak nie czekał na odpowiedź, lecz od razu skierował prom ostro w dół. Pojazd był wyposażony tylko w stabilizatory pędu, przez co Isaacsonem i Connerem szarpnęło mocno w fotelach. Omal nie wylądowali na podłodze, gdy prom zaczął pikować, a zaraz potem przyśpieszenie wgniotło ich w oparcia.
Conner, jak zauważył Isaacson, ściskał podłokietnik fotela tak kurczowo, że pobielały mu kłykcie, a przy tym nerwowo zerkał to na okno, to na kokpit.
Biedaczek.
– Prawie jesteśmy na miejscu, synu.
Conner pośpiesznie skinął głową.
Szlag, smarkacz zaraz pewnie zemdleje od narastającego przeciążenia. Isaacson sam trochę się denerwował, ale przynajmniej nie zbierało mu się na wymioty, a twarz Connera właśnie zaczynała przybierać zielonkawy odcień.
– Opowiedz mi o sobie, synu. Skąd jesteś? Gdzie mieszka twoja rodzina?
Pozieleniała twarz zaczęła czerwienieć.
– Miami, proszę pana.
Isaacson poczuł ucisk w brzuchu.
Och, szlag.
– Rozumiem. Bardzo mi przykro.
Conner skinieniem głowy przyjął kondolencje.
– Byłem wtedy w Massachusetts, w Kingsford College. Tamtego ranka wyprowadzono nas do bunkra, a ponieważ był już koniec semestru, postanowiliśmy zrobić małą imprezę. Nie mieliśmy pojęcia, że to naprawdę była inwazja, myśleliśmy, że tylko ćwiczenia, wie pan. Nieźle się nawaliliśmy. Czułem wstrząsy, ale myślałem, że kręci mi się w głowie od piwa. Cholera… z tysiąca mil czułem, jak Miami eksploduje.
Isaacson zerknął za okno. Prom opadał przez chmury i wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Isaacson miał nadzieję, że pilot wie, co robi.
– Przykro mi, synu. Tak, pamiętam tamtą noc. Byłem wtedy w Omaha, w centrum dowodzenia… Jeszcze nie zapadła ciemność, ale…
Conner przerwał mu, zapewne wspomnienia sprawiły, że zapomniał o manierach.
– U mnie była już noc. Wyszedłem z bunkra i spojrzałem w niebo. Na południe, na horyzont. Dostrzegłem tam błyski… I wybuch tak oślepiający, że musiałem zamknąć oczy. A z tego światła wynurzył się jakby powolny meteor i zaczął się oddalać… Chyba… chyba widziałem, jak spada „Kongres”. Kierował się na wschód, a przynajmniej tak to wyglądało, dlatego sądzę, że to był „Kongres”. Rozbił się w oceanie, prawda?
Isaacson skinął głową. Szlag, czemu musiał dostać na praktykanta tego neurotycznego smarkacza? Nie mogła to być jakaś seksowna dziewczyna w mini?
– A… a co z twoją rodziną? Była wtedy w Miami? – zapytał Isaacson z roztargnieniem. Popatrzył w okno. Kilometr lub dwa w dole rozciągała się zapewne powierzchnia oceanu. Gdzie, do cholery, znajdowała się ta tajna baza?
Od razu pożałował, że w ogóle pytał o rodzinę asystenta. Conner wyraźnie się skrzywił i zesztywniał, walcząc z łzami. Isaacson musiał jednak przyznać, że po paru sekundach młodzieniec wziął się w garść. Dobry chłopak.
– Tak… Brat był w szkole w Los Angeles, ale mama, tato i dwie młodsze siostry… Tak, zginęli.
Isaacson nie wiedział, co odpowiedzieć, więc milczał. Niedługo potem odezwał się pilot:
– Jesteśmy na miejscu, proszę się trzymać…
Obaj mężczyźni, młody i starszy, chwycili podłokietniki, gdy prom hamował z taką siłą, że ściskało im wnętrzności. Isaacson zerknął znowu przez okno. W samą porę, aby dostrzec szeroką rurę wystającą nad falami. Oświetlenie promu było słabe, zapewne ze względów bezpieczeństwa i dla kamuflażu, więc blask padał jedynie z kilku czerwonych lamp na krawędzi rury.
Otworzyła się niczym gigantyczna, przerażająca paszcza, a potem połknęła prom. Isaacson czuł, jak opadają pod powierzchnię oceanu, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że w tunelu nie ma wody. Prom schodził coraz niżej przez kilka minut, światła z kabiny odbijały się na ścianach.
Wreszcie prom się zatrzymał. Kolejna gródź otworzyła się jak przesłona fotograficzna i ukazało się lądowisko. Stało na nim kilka promów, parę innych właśnie kołowało na stanowiska, ale nikt nie czekał, aby powitać wiceprezydenta.
– Za mną – rozkazał pilot zaraz