Stara Flota. Tom 2. Wojownik. Nick Webb

Stara Flota. Tom 2. Wojownik - Nick  Webb


Скачать книгу
wynikało to z niechęci, nienawiści czy braku sympatii, choć nie sądził, aby miała o nim zbyt wysokie mniemanie. Chodziło o względy bezpieczeństwa. Gdyby Rój zdetonował bombę w ośrodku, w którym przebywała Avery, rząd mógłby działać dalej.

      Wiceprezydent pełnił rolę zabezpieczenia. Wyjścia awaryjnego. Obwodu zapasowego. Kiedy jednak nie zachodził stan wyższej konieczności, był bezużyteczny. Pozwalano mu dokonywać inspekcji wojska i uczestniczyć w paradach.

      – Teraz?

      Sekretarz napił się kawy i dopiero wtedy zaszczycił go odpowiedzią.

      – W wiadomości napisano, że ma pan tam być za dwie godziny.

      – Czyli w zasadzie teraz. Dotarcie na miejsce zajmie niemal dwie godziny. – Isaacson spojrzał najpierw na zegarek, a potem z zadumą na stos raportów i innych dokumentów, piętrzący się na biurku. Wiceprezydent nie był stworzony do papierkowej roboty. Sensem jego istnienia były dziwki i tequila. A w bunkrze pod górą na obrzeżach Denver brakowało obu tych rozrywek.

      – Godzinę i trzy kwadranse. – Sekretarz dotknął komunikatora wytatuowanego na nadgarstku. – Zorganizuję prom. Zanim tu przyleci, powinien się pan przygotować.

      – Dobrze. I wezwij mojego nowego asystenta, tego na stażu, jak mu tam…

      – Connera?

      – Właśnie. Przyda mi się ktoś, kto będzie biegał po kawę i załatwiał sprawy. Dochodzi siedemnasta. Zanim dotrę na miejsce i zakończę spotkanie, zrobi się późny wieczór. A przecież nie wolno kazać małym prezydentom czekać tak długo. – Skrzywił się ironicznie, parodiując prezydent Avery.

      Dwadzieścia minut później wyszedł z windy na zimowe słońce i szczelniej okrył się płaszczem. Stażysta, młodzieniec zatrudniony zaledwie miesiąc wcześniej, czekał już z cięższym, zimowym okryciem.

      – Przyniosłem to dla pana. Pomyślałem, że się przyda.

      Jakże miło z jego strony. Chłopak może i był młody, ale nie głupi.

      – Dziękuję, Conner. Idziemy? – Isaacson niechętnie ruszył do promu, czekającego z włączonymi silnikami na platformie.

      Conner podniósł niewielką torbę z rzeczami zwierzchnika. Isaacson zwykle oczekiwał, że ten, kto go zaprosił, zadba o jego potrzeby, a nawet będzie spełniał zachcianki. Czasy się jednak zmieniły. Świat zmienił się praktycznie z dnia na dzień.

      Na Ziemi, podobnie jak na większości zamieszkanych planet, ogłoszono mobilizację i stan wojenny. I nie chodziło wcale o małą wojenkę, w której uczestniczyło mniej niż pięć procent populacji, czyli osoby, które zgłosiły się do wojska. To była wojna totalna. Rząd znacjonalizował przemysł, w stoczniach zamiast transportowców i pasażerskich liniowców rozpoczęto produkcję myśliwców i okrętów liniowych, w fabrykach zaś zamiast pojazdów cywilnych produkowano pociski rakietowe i torpedy, a zamiast elektroniki użytkowej komputery do obsługi uzbrojenia. Wszystko się zmieniło. Stawka była wysoka, a co za tym idzie Ziemia – i prezydent Avery – stanęła na wysokości zadania.

      – Siadaj, synu. – Isaacson wskazał Connerowi jeden z foteli dla pasażerów. Zaraz potem znaleźli się już w powietrzu i przecinali stratosferę z prędkością trzech kilometrów na sekundę. System tłumienia dźwięków chyba nie działał, bo w kabinie panował straszliwy hałas.

      – Przykro mi, ale mamy problemy z obsługą techniczną! – krzyknął pilot, przysadzisty mężczyzna z wąsami, który siedział w kokpicie przypięty pasami do fotela. Isaacson zauważył, że fotele dla pasażerów nie miały pasów.

      – Wspaniale – westchnął. – Dotrzemy do celu w jednym kawałku czy mam powiadomić spikera Izby Reprezentantów, że jest następny w kolejce? Pan LaPierre na pewno się ucieszy.

      Pilot zaśmiał się tubalnie.

      – Proszę siadać, życzę przyjemnej podróży. Za godzinę będziemy na miejscu. Może nawet szybciej, jeśli uda nam się przebić przez zamkniętą przestrzeń Dystryktu Kolumbii, tak jak kupa przebija się przez zapchane rury.

      Klasa pracująca. Isaacson przewrócił oczami i skoncentrował się na tablecie, który Conner wyciągnął z bagażu.

      – Dziękuję, synu.

      Conner odpowiedział uśmiechem. Po chwili zamknął oczy i złapał się podłokietników, udając, że wypoczywa.

      – Denerwujesz się, synu?

      Chłopak otworzył oczy.

      – Proszę?

      – Pytałem, czy się denerwujesz?

      – Nie, tylko… nienawidzę latać.

      – To zrozumiałe. Jesteś dość młody… Ile masz lat, osiemnaście? Uprawiasz jakiś sport? Wyglądasz na kogoś, kto gra w futbol.

      Conner wzruszył ramionami.

      – Dziewiętnaście i rzeczywiście grałem na pierwszym roku. Nigdy nie miałem problemów z lataniem, to znaczy zanim… no, wie pan.

      Isaacson wiedział. Z kraterów wciąż unosił się dym. Wyjątek stanowił ten po Miami, bo zalały go wody Zatoki Meksykańskiej, tak samo jak krater w Nowym Orleanie. Ale Houston, Phoenix, San Bernardino i Riverside… po nich pozostały tylko skaliste wyrwy.

      – Z taką budową ciała mógłbyś służyć w piechocie morskiej, synu. Albo przynajmniej w ich drużynie piłkarskiej. – Isaacson rozsiadł się wygodnie i zaczął czytać raporty z ostatnich potyczek. Wiele się działo, Rój zaatakował kilkanaście razy.

      Każdy atak został jednak odparty. W wielu potyczkach brał udział sam kapitan Granger. Bogowie, ten człowiek stał się legendą za życia. Połowa admiralicji jadła mu z ręki.

      Ale dlaczego? Przecież nie był z niego żaden bóg ani superbohater. Miał talent do wykorzystywania ludzi i ich okrętów w charakterze mięsa armatniego. Używał ich jak kamieni, strzelał nimi jak z procy. Isaacson skrzywił się, gdy czytał najnowszy raport. Trzynaście najnowocześniejszych krążowników wykorzystanych do taranowania. Zmarnowanych. Zniszczonych, aby Granger mógł odnieść kolejne wspaniałe zwycięstwo.

      Conner raz jeszcze wzruszył ramionami.

      – Tak, chyba mógłbym wstąpić do marines. Ale zamiast tego przydzielono mnie do korpusu administracyjnego. Nie wiem dlaczego. Miałem na studiach nauki polityczne, ale tylko przez rok. Oceny dostawałem słabe, za dużo grałem w futbol. Pewnie ktoś…

      Zbaczał z tematu. Isaacson podniósł wzrok znad raportów.

      – Ktoś co?

      – Nieważne. Potrzebuje pan jeszcze czegoś? Zdrzemnąłbym się. Pół nocy nie spałem.

      – Musisz się wysypiać. Nie można tylko oglądać meczów i zarywać nocek.

      Chłopak zacisnął zęby. Najwyraźniej Isaacson trafił w czuły punkt.

      – Czekałem wczoraj na wiadomość od pana. Kazano mi siedzieć przy telefonie, na wypadek gdybym był potrzebny podczas inspekcji bazy, którą miał pan…

      – Ach tak. Przepraszam. Odwołałem w ostatniej chwili. Za dużo tego ostatnio było. Nic nie robię, tylko paraduję jak maskotka drużyny. Podobno to wpływa pozytywnie na morale żołnierzy.

      Conner skrzywił się, a potem zamknął oczy i zacisnął dłonie na podłokietnikach.

      – No tak.

      Pozostała część podróży upłynęła w milczeniu. Kapitan promu miał rację. Udało się pokonać zastrzeżoną przestrzeń nad Waszyngtonem bez problemów. Biurokraci z Komisji Nadzoru nad Przestrzenią Powietrzną zdołali się w końcu dogadać


Скачать книгу