Star Force. Tom 7. Unicestwienie. B.V. Larson
na Yale?
– W przybliżeniu bilion.
Opadła mi szczęka i dopiero po sekundzie albo dwóch dałem radę zamknąć usta.
– Bilion? – zapytałem.
– W przybliżeniu. Nasze młode są liczne i dość niewielkie. Są też, niestety, bardziej niż dorośli wrażliwe na zmiany temperatury i ciśnienia.
– Rozumiem – powiedziałem, wyobrażając sobie chmury potomstwa wielkości krewetek. – Niech mi pan powie, Hoon, ile czasu wam zostało? Kiedy te zmiany staną się nie do zniesienia dla waszego gatunku, a wasze młode zaczną ginąć?
– Proces, który pan opisał, trwa od wielu dni. Parę tygodni temu nasza populacja liczyła blisko dwa biliony.
Byłem w szoku. Stracili już setki miliardów istnień? Niegodziwość makrosów była przytłaczająca.
Jednocześnie poczułem wyrzuty sumienia. Tyle już wycierpieli, a ja ich omal nie zbombardowałem. Pod wpływem emocji rozkazałem zrzucić bomby na ich ginącą ludność cywilną. Czy kilka obelg i zniszczenie setki ludzkich okrętów było warte takiej rzezi?
Pytanie należało do niepokojących, ale ja znałem odpowiedź: popełniłem błąd, wydając tamten rozkaz.
Choćby nie wiadomo jak irytujące były nasze niedoszłe ofiary, ludobójstwo to sprawa dla maszyn, nie dla Sił Gwiezdnych. Obiecałem sobie, że o tym nie zapomnę.
Rozdział 8
Spędziliśmy kolejny bezowocny dzień, patrząc, jak ich oceany tracą wodę i stopniowo się ogrzewają. Przygnębiający widok.
Rankiem drugiego dnia rozkazałem Marvinowi wsiąść na statek nanitów i polecieć na powierzchnię. Chciałem, żeby zaobserwował zjawisko z atmosfery planety. Mogliśmy badać je za pomocą radaru i sonaru, ale całą powierzchnię pokrywały teraz gęste chmury. Tak naprawdę była to para unosząca się z coraz cieplejszych oceanów.
Nie musiałem pytać Hoona, jak się miewa ludność cywilna. Do tego czasu wszystkie młode z pewnością zginęły. Tylko dorośli, którzy mieli grubsze pancerze, mogli przetrwać w ciepłych wodach i wyemigrować do chłodniejszych obszarów. Skupiali się wokół obu biegunów księżyca.
Niewiele mogliśmy dla nich zrobić. Akcja ewakuacyjna ocaliłaby zaledwie garstkę z kilkuset miliardów. Prawdopodobnie wywołana przez nią panika zabiłaby więcej istot, niż zdołalibyśmy uratować. Gdybym kazał któremuś z okrętów wejść w atmosferę i otworzyć ładownię, próbowałyby tam wejść tysiące Skorupiaków. Mogłyby nawet wywrócić okręt. Co gorsza, obcy byli gatunkiem wodnym, więc jednostka ratunkowa musiałaby zostać wypełniona wodą, bo inaczej nie mogliby na dłuższą metę oddychać. Jej ciężar byłby przeogromny.
Nie, ewakuacja odpadała. Musieliśmy znaleźć inny sposób na uratowanie Skorupiaków.
Wezwałem Marvina, gdy tylko wrócił z powierzchni. Spotkaliśmy się w sali konferencyjnej. Był wyraźnie pobudzony. Jego macki chłostały krzesła i ściany z dźwiękiem podobnym do trzasku bicza. Na szczęście meble z inteligentnego metalu potrafiły się same naprawiać.
– Co masz mi do powiedzenia? – zapytałem.
– Skończyłem wstępną analizę sytuacji. Tempo odpływu wody lekko zwalnia wraz ze spadkiem ciśnienia, ale ta zmiana nie jest znacząca.
– Za ile dni pierścień znajdzie się nad powierzchnią, a proces się zatrzyma?
– Około trzynastu.
– Hmm – powiedziałem. – Zostało nam więc trochę czasu. I dobrze wiedzieć, że oceany nie znikną całkowicie.
– Nie, nie znikną.
– A więc sytuacja nie jest do końca tragiczna.
– To zależy od naszych celów.
Popatrzyłem na niego ponuro.
– Co masz na myśli?
– Jeśli Siły Gwiezdne zamierzają któregoś dnia skolonizować ten świat, sytuacja jest wręcz korzystna. Jeśli jednak nasza prawdziwa misja jest taka, jak pan mówił, wieści są bardzo złe.
– Nasza misja jest jasna. Mamy pomóc Skorupiakom. Chcemy, żeby stali się naszymi sojusznikami, kolejnym potężnym gatunkiem istot żywych, które staną z nami ramię w ramię przeciwko maszynom.
– W takim razie sytuacja jest zdecydowanie tragiczna. Populacja tego świata zostanie całkowicie unicestwiona w ciągu trzynastu dni albo niedługo później.
Zastanowiłem się nad tym.
– Temperatura. Mówisz, że zrobi się jeszcze gorzej.
– Owszem. Każdego dnia odsłaniane są kolejne partie gorącego lodu na dnie oceanów. Ten świat posiada bardzo głębokie wody, ale byłby pokryty prawie w całości taflą lodu, gdyby nie wewnętrzne ciepło, pochodzące z procesów geologicznych oraz sprasowanego gorącego lodu. Teraz, gdy obniża się poziom morza, chłodna woda na średnich głębokościach zostaje odessana. To prawda, że ocean w końcu ostygnie z powrotem, ale to potrwa jakiś czas. Trzynaście dni nie wystarczy.
– Jaką właściwie temperaturę osiągną oceany trzynastego dnia?
– Do tego czasu niemal się zagotują.
– Sto stopni Celsjusza? – zapytałem z niedowierzaniem.
– Trochę więcej. W końcu mówimy o słonej wodzie. Jej temperatura wrzenia jest odrobinę wyższa.
Potarłem skronie. Uświadomiłem sobie, że jeśli niczego nie wymyślę, w ciągu najbliższych dwóch tygodni tysiąc miliardów myślących istot ugotuje się żywcem.
– Co możemy zrobić, żeby to powstrzymać?
– Nie wiem.
– Postaraj się lepiej, Marvin. Czego już próbowałeś? Wysłałeś sondę?
– Wysłałem wiele różnych improwizowanych sond podwodnych. Niewiele z nich przetrwało turbulencje i dotarło do otworu. Większość przestała nadawać telemetrię i odczyty jeszcze przed dopłynięciem do horyzontu zdarzeń i zniknięciem. Tych kilka, którym się to udało, nigdy nie wróciło.
– To żadne zaskoczenie – powiedziałem. – Zaprogramowałeś je tak, aby spróbowały wrócić po przeskanowaniu tego, co znajduje się po drugiej stronie, mam rację?
– Naturalnie. Ale nie łudziłem się, że im się uda. Potężne ciśnienie po drugiej stronie pierścienia to przeszkoda niemal nie do przebycia. Nawet gdyby jedna z sond nabrała dość prędkości, aby przebić się na naszą stronę, nie przetrwałaby zderzenia z rozpędzoną wodą.
– Rzeczywiście – powiedziałem, wspominając wejście w atmosferę Wenus, gdy wracałem z układu błękitnego olbrzyma. – Przy prędkości półtora tysiąca kilometrów na godzinę nawet zderzenie z gazem to jak rąbnięcie w ciało stałe. Uderzenie w ciecz byłoby jak taranowanie ceglanego muru. Z tych sond nic by nie zostało.
Marvin przyglądał mi się z kilku różnych punktów. Trochę mnie to niepokoiło. O nic nie pytał, a ja byłem jedyną rzeczą w pomieszczeniu, na jakiej mógł skupić uwagę, ale i tak byłem ostrożny.
– Masz w zanadrzu coś jeszcze – powiedziałem. – No, słucham.
– Opracowałem inne możliwe podejście do sytuacji, pułkowniku.
– Taa. Wcale mnie to nie dziwi. Mów.
– Czy ponosiłbym konsekwencje za potencjalne efekty uboczne swojego eksperymentu?
Roześmiałem się.
–