Star Force. Tom 7. Unicestwienie. B.V. Larson
– Tak – powiedział Marvin. – Jest tak ogromny, że początkowo wziąłem go za sztorm. Ale teraz znam prawdę. Woda wiruje, bo się wylewa.
– Co może się tam w dole kryć? – zapytałem. – Co mogłoby pochłaniać tak niesamowite ilości płynu?
Marvin zaczynał się ożywiać. Wyczuł moje zainteresowanie, a ja zadałem mu naglące pytania, na które mógł uniknąć odpowiedzi. Natychmiast wiedziałem, co sobie myślał: że wkrótce zyska nade mną przewagę.
Uśmiechnąłem się, bo znałem tę jego grę. A tym razem byłem o krok przed tym podstępnym robotem. Domyśliłem się odpowiedzi na własne pytanie, jeszcze zanim je zadałem.
Pstryknąłem palcami, jakby nagle mnie olśniło.
– Już wiem! – oznajmiłem. – To pierścień! Na pewno. Pierścień na dnie morza, przez który wylewa się woda. Co innego mogłoby to być?
Marvin wyglądał na oszołomionego. Jego liczne kończyny i instrumenty zmysłowe zamarły na jedną pełną sekundę. Kiedy znów się poruszyły, zrobiły to bez życia, jak kwiaty więdnące w gorący dzień.
– To się pokrywa z moją oceną – potwierdził.
– Z jakiegoś powodu – powiedziałem – na dnie ich oceanu otworzył się pierścień. Co za pomysłowa forma ataku.
– Myśli pan, że to atak?
Przytaknąłem.
– Albo to, albo Skorupiaki eksperymentowały. Może próbowały otworzyć przejście z Yale to innego układu. Może coś poszło zdecydowanie nie tak.
Zacząłem rozprowadzać informacje od Marvina wśród członków sztabu i po całej flocie. Zadbałem też o wysłanie ich do układu Eden. Marvin tymczasem uważnie przyglądał się mnie oraz danym. Wiedziałem, że był potwornie rozczarowany. Udzielił mi informacji i nie uzyskał niczego w zamian.
Kiedy wreszcie zszedłem mu z oczu, wylałem ohydną kawę na podłogę komory konferencyjnej i patrzyłem, jak wchłania ją nanitowy kadłub. Po paru chwilach lura została wyrzucona na zewnątrz, jak przystało na odpady. Okręt potrafił rozpoznać śmieci.
Jednak Marvin jeszcze ze mną nie skończył. Wrócił po niecałej godzinie.
– Mam nową teorię, pułkowniku. Chciałby jej pan wysłuchać?
– Tylko jeśli myślisz, że to absolutnie konieczne – powiedziałem. – Jestem bardzo zajęty.
– Ma ona związek z oceanem na Yale. Sądzę, że znam przyczynę wzrostu temperatury.
– Ach, o to chodzi. Więc nieważne.
Marvin znów wyglądał na oszołomionego.
– Ani trochę nie interesuje pana ten kluczowy szczegół? – zapytał.
– Jasne, że interesuje. Ale już sam to rozgryzłem. W miarę jak opada poziom wody, odsłaniane są najgłębsze pokłady gorącego lodu, który rozpada się i ogrzewa wodę. Zgadza się to z twoją teorią?
– Tak – odpowiedział. Ponownie zdruzgotany, zniknął gdzieś kilka minut później.
Od wcześniejszej rozmowy z Marvinem ślęczałem nad tekstami naukowymi. Dowiedziałem się o zmianie stanu skupienia wody na ogromnej głębokości i o zjawisku zwanym gorącym lodem. Lektura nie należała do lekkich, ale wyraz macek Marvina był tego wart.
Odprowadziłem go wzrokiem z szerokim uśmiechem i szepnąłem do siebie:
– Punkt dla durnego człowieka.
Rozdział 6
Gdy znajdowaliśmy się jakieś pół godziny lotu od Yale, rozpętało się piekło. Załatwiałem się akurat w pokładowej łazience. Okręt był już w trakcie hamowania, ale jak mus, to mus.
Korzystanie z okrętowej ubikacji przy przeciążeniu sięgającym kilku g jest trudne już samo w sobie – kto tego doświadczył, ten wie. Zrobiło się jeszcze gorzej, gdy rozryczały się syreny alarmowe, a krążownik przechylił się na bok, wykonując automatycznie manewr unikający. Zakląłem, szorując plecami po podłodze. Na szczęście inteligentny metal szybko usunął poniewierające się nieczystości.
Gdy wreszcie wydostałem się z ubikacji, zacząłem brnąć korytarzem w stronę mostka. Rzucało mną na boki, podczas gdy okręt szarpał się i kołysał. Stabilizatory inercyjne wyłączono, aby oszczędzać energię. Silniki działały z pełną mocą, żebyśmy nie runęli w te głębokie, błękitne oceany, a resztę energii przekierowano do systemów uzbrojenia.
Doczołgałem się do centrum dowodzenia i znalazłem fotel, do którego mogłem się przypiąć. Nie należał wprawdzie do mnie, ale to już problem załoganta, któremu ukradłem miejsce. Zdołałem połączyć się z kanałem dowodzenia floty i słuchałem go na tyle długo, aż zrozumiałem, co się stało. Zaatakowano nas.
– Mówi Riggs – odezwałem się jak bardziej opanowanym tonem. – Podajcie mi liczbę i odległość. Co leci w naszym kierunku?
– Rakiety, sir. Żadnych okrętów, tylko rakiety. Jakieś dwa tysiące.
Zamarłem. Nie potrzebowałem żadnych obliczeń. Byliśmy w bliskim zasięgu i brakowało czasu, żeby namierzyć i zestrzelić tak wiele pocisków, jeśli rakiety Skorupiaków były równie celne, co te od makrosów. Z pewnością zrobią nam krzywdę, i to niemałą.
– To był tylko podstęp, Kyle – odezwała się Sandra w prywatnym połączeniu z moim hełmem. – Co za dranie. Stracimy połowę floty. Wystrzel w nich wszystko, co mamy. Przynajmniej tym razem możemy im dokopać.
Mój umysł otrząsnął się z szoku i wrzucił wyższy bieg. Nie mogłem w to uwierzyć. Te zdradliwe homary zrobiły to dwa razy z rzędu. Postanowiłem, że już nigdy więcej ich nie zlekceważę – zakładając, że będę miał szansę to zrobić.
– Przerwać hamowanie! – ryknąłem. – Każdy pilot wyznacza sobie własny kurs. Zawrócić okręty i skierować dzioby na Yale, ale pod kątem. Jasne, nie chcę, żeby ktoś walnął w powierzchnię, ale zwalnianie sprawia, że stajemy się łatwiejszymi celami. Musimy ominąć księżyc przy jak największej prędkości, żeby trudniej było nas zestrzelić.
Pilot Lazaro wykonał mój rozkaz w ciągu dwudziestu sekund. Manewr aż wykręcał wnętrzności. Normalny człowiek, którego organów nie wzmocniły nanity, straciłby przytomność, o ile w ogóle by przeżył. Jednak my, marines, nie mogliśmy liczyć na taki luksus jak zgon. Żyliśmy dalej, świadomi i cierpiący. Uczucie było takie, jakby ktoś chwycił w garść moje jelita i postanowił je rozplątać.
Systemy obrony punktowej zaczęły automatycznie strzelać.
– Wszyscy włożyć kombinezony! – krzyknąłem przez kanał dowodzenia. – Okręt na pewno się rozhermetyzuje. Nie życzę sobie strat z powodu dekompresji.
Teraz wszystko było w rękach kilku tysięcy elektronicznych mózgów. Pociski rakietowe miały trafić w swoje pierwsze cele za osiem minut. Obserwowałem liczby wyświetlane na wielkich ekranach. Nie mogliśmy zestrzelić ich wszystkich. Niektóre z moich okrętów miały ulec zniszczeniu. Pozostawało jedynie pytanie, czy ktokolwiek z nas wróci jeszcze do domu.
Gdy otrząsnąłem się z początkowego szoku, nie poczułem strachu, tylko gniew. Nic z tych rzeczy nie miało sensu. Czemu Skorupiaki miałyby zrobić coś takiego? Jasne, nie lubiły nas. Ale żeby zadać sobie trud spuszczania wody z własnego świata i uszkodzenia swojego habitatu tylko po to, żeby podstęp stał się bardziej wiarygodny? Nie mieściło mi się to w głowie.
Próbowałem myśleć, ale to niełatwe, kiedy wnętrzności próbują